Historia Mazur Pruskich – cz.4

Mazury-na-mapie-Prus-Wschodnich-przed-1945

Statek „Levetin” odchodzi z Lecu do Węgoborka o go­dzinie 6 rano z przystani w kanale. Przychodzę na przy­stań o godzinie 5 min. 45 — przystań pusta, nie widać ani służby, ani pasażerów. „Czyżby rozkład jazdy był zmienio­ny? czy statek dziś nie pójdzie?” 5 minut przed szóstą na puste wybrzeże ze wszystkich stron pośpiesznie nadciągają ludzie. Pojedziemy. Niemcy są akuratni, nie tracą czasu na czekanie. Pasażerów niewielu. Jestem jedyną kobietą. Niemki mało bawią się turystyką. Na statku widać tylko turystów; każdy ma w ręku mapę jezior, przez ramię prze­wieszoną lornetkę. Statek zrazu posuwa się wolno kana­łem wśród łąk. Z dala za grupą drzew widać mury zamku. Kanał Lewietyński łączy jezioro Niewoczu (Negocin lub Levetin) z Mamrami (Mauersee).

Jezioro Mamry albo Niebolskie pod względem wielko­ści zajmuje drugie miejsce — powierzchnia jego ma 110 kw. km. (Śniardwy 163 kw. km.) Składa się ono z kilku kotlin. Niegdyś były to oddzielne jeziora, lecz po zbudowa­niu tam przy Węgoborku (prawdopodobnie w końcu XVI wieku) zmniejszył się odpływ wód ku północy, powierzch­nia wody się podniosła mniej więcej o trzy metry, zata­piając niskie przesmyki i wyspy. Po zbudowaniu kanału węgoborskiego (w XVII wieku) poziom jezior obniżył się, lecz bardzo nieznacznie (około jednej stopy).

Południowa kotlina Mamrów, łącząca się z kanałem, no­si nazwę jeziora Kisejno.

Przy wylocie kanału przejeżdżamy pod mostem, płosząc całe stada jaskółek. Czarnymi skrzydłami przeszywają po­wietrze, zataczają błyskawiczne kręgi nad wodami, zwia­stując jezioru wtargnięcie statku. Jezioro wita nas szumem trzcin nadbrzeżnych. Wokoło jasna roztocz wód. Ranek upalny, modry. Niebo zdaje się całe przeświecać mocnym światłem. Słońce rzuca na wodę snopy jaskrawych, ostrych promieni. Woda migotliwa, miliony świetlanych punktów perli się i drży na jej powierzchni, toń cała wibruje, drga blaskiem i światłem.

Statek trzyma się leśnego brzegu wschodniego. Linia brzegowa połamana fantastycznie, falisto, mijamy ciągle półwyspy nagie lub lesiste, wyniosłe lub niskie. Tafla wo­dna otoczona wzgórzami. Z dala widać górujące nad inny­mi wzgórze Wilhelma. Ku północy brzeg zniża się. Wszę­dzie na wybrzeżach widać silne stare dęby, a nazwa wio­ski nadbrzeżnej, Piorunowo, przypomina wierzenia prusko- -litewskie, kult piorunów i dębów. Statek po jeziorze su­nie szybko.

Z wód wyłania się szereg wysp (największa głębokość Kisejna 28 m), otoczonych wieńcem trzcin, okrytych ziele­nią zarośli i lasów.

Największa z wysp Wielki Ostrów (Grosse Warder) rozmiarami swymi pozwala na uprawę roli, wśród zarośli widać dach stodoły. Domy mieszkalne spotkać można na mniejszej lesistej Kermozie.

W wąskich przesmykach między wyspami dochodzi nas szum trzcin nadbrzeżnych. Straszymy wodne ptactwo. Co chwila zrywają się stada przerażonych kaczek, uciekają­cych ciężkim, niezgrabnym lotem. Nurki chronią się pod wodą — a z daleka widzę je wypływające znów na po­wierzchnię spokojnych wód — niby wyłaniający się z chwilowej niepamięci wyrzut sumienia lub niezapomnia­ny jeszcze ból. Powietrze przeszywa często płaczliwy krzyk rybitw. Zarośla zdają się żyć ruchem i głosem skrzydlatej rzeszy.

Wody jeziora czyste, czasem w dość znacznej głębi wi­dać na dnie mozaikę kamieni i muszli. Barwa wody zmie­nia się zależnie od dna, to żółta, to modrozielonkawa. Z dala toń wód lśni srebrem, to znów ciemną, zimną stalą.

Po godzinie drogi mijamy Półwysep Królewski — prze­pływamy płytką ławicę (dawny przesmyk, dzielący dwa wodozbiory) i wypływamy na szeroki, otwarty przestwór Dargeńskiego Jeziora. Brzegi niższe, bezleśne. Brzeg wscho­dni błękitnieje tylko w dali; zachodni — zarośnięty wiel­kim łanem trzcin, za którym wznosi się starodrzew leśny. Statek zbliża się do długiego pomostu, ciągnącego się nad zarastającym bagniskiem, do właściwego suchego brzegu. Szeroki kanał przecina zarośla, wiodąc do Sztajnortu. Wspaniała to rezydencja rodziny Lehndorfów (często w dziejach tych okolic wspomnianych). Nie zwiedzałam Sztajnortu, z rycin tylko znam park, ze starą kilkowiekową aleją dębową, wiodącą do pałacu, wspaniałej rezydencji z XVII wieku.

Na przystanku wsiada kilka rybaczek. Spieszę do nich w nadziei, że to rodaczki, lecz na moje polskie przemówie­nie odpowiadają — verstehe nicht.

Brzegi zbliżają się, statek wjeżdża na Jezioro Kirszańskie, zarośnięte wokół trzciną i zamknięte ramą leśną. Przy wyjściu z jeziora mijamy dużą wyspę, Wittsang, za­mieszkaną przez ludność rybacką. Na brzegach widać pa­sące się bydło.

Jesteśmy na Mamrach właściwych. Przestwór wód sze­roki, otwarty; brzegi pagórkowate, częścią leśne, częścią uprawne. Ścierniska złocą się w słońcu, odbijając jaskra­wo od pełnej świeżości i życia zieleni lasów, modrości wód, błękitu niebios.

Przed nami leży wyspa Upałta (Upelten), pokryta leś­nym starodrzewiem. Lipy, dęby, wiązy schodzą tu do sa­mej wody przesmyku. Prawie wszyscy moi towarzysze po­dróży tu wysiadają.

Upałta stanowi ulubiony zakątek dla wycieczkowiczów. Wyspa w XVIII wieku była zamieszkana. Pod gęstym skle­pieniem liści stały piękne wille, dziś są tylko stare mury. Ciszę, panującą wokoło, przerywają rybitwy i czaple. Pierwszy raz widzę tego pięknego ptaka, którego poważny lot różni się od szybkiego spadania i kołowania rybitw. Statek zwraca się ku wschodowi, przecina wszerz jezioro, mija głęboko wrzynający się półwysep lesisty Zwierzyniec (Thiergarten), w dali czerwienią się dachy zabudowań miejskich. Płyniemy wśród brzegów niskich. Torfowiska ścielą się szeroko, gdzieniegdzie widać zarośla brzóz, wierzb, olch, łąki barwią się jasną zielenią, wśród której miga barwne kwiecie. Przed nami coraz wyżej wznoszą się amfiteatralne, czerwone mury Węgoborka z wysoką kościelną wieżą. Powierzchnie wód Węgorapy i kanałów (łączącej skręty Węgorapy) pokrywają niezliczone tratwy. Statek z wolna posuwa się wśród nich, mija tartaki pod­miejskie — staje w przystani Węgoborka (droga trwała 2 i 1/2 godziny).

Miasto ciągnie się wzdłuż zatoki, wznosząc się jedno­cześnie po stoku wzgórza. Czerwone dachy, mury białe lub ciemnokrwiste (nietynkowane) toną wśród zieleni. Ale­ja, wysadzana starymi drzewami, wiedzie w górę do mia­sta.

Węgoborek (po niemiecku Angerburg) chociaż jest stolicą powiatu, przedstawia małą, nędzną mieścinę — ma jednak trochę starych, ciekawych budynków, zgromadzo­nych w większej liczbie na Litewskim rynku i pojedyn­czo porozrzucanych po mieście. Przeszłość miasta odległa. Jeszcze w XIV stuleciu, na północnym krańcu jezior, na miejscu starego, pruskiego grodu wznieśli tu Krzyżacy (w 1335 roku) drewniany zamek, zburzony przez Kiejstuta w końcu XIV wieku (1398 r.). Zakon wzniósł tu ponownie zamek murowany, trzypiętrowy z wysokimi wieżami, któ­re widniały z dala nad otaczającymi gród lasami. Resztki tego zamku, ogołoconego z wież i kopuł, pokazują wśród murów dzisiejszego gmachu sądowego. Zamek, otoczony rzeką i kanałem, stoi niby na wyspie. Obok zamku powsta­ła mała wioska niemiecka. W końcu XVI wieku osada otrzymała prawa miejskie i nazwę Angerburgu. Miasto rozwijało się szybko. Mamry darzyły je bogactwem ryb, sąsiednie puszcze wywołały przemysł safianowy i juchto­wy; droga wodna przez Węgorapę ku morzu podniosła handel zbożem, drzewem i solą. W XVII stuleciu, w czasie wojen polsko-szwedzkich, miasto było dwukrotnie (w 1656 i 1657 roku) zniszczone i zrabowane. W legendach i opo­wieściach mieszkańców żyje zwłaszcza wspomnienie o Go­siewskim, który wiódł obok polskich wojsk oddział tatar­ski. Miasto przez najście nieprzyjacielskie było złupione i zniszczone, ludność wymordowana lub uprowadzona do niewoli. W starym kościele (z końca XVI stulecia) pokazują na drzwiach ślady uderzeń toporów tatarskich, naiw­ne malowidła przedstawiają sceny tych okropnych chwil, a stara pieśń mazurska Ojczyzno tęskliwa, zalewaj się łza­mi — maluje okropność tej wojny.

Przy kościele w cieniu starych lip znajduje się grób słynnego naturalisty (z XVII stulecia) Helwiga, który urodził się i umarł w Węgoborku.

W najbliższej okolicy Węgoborka przewodniki wskazują kilka ciekawych wycieczek: do Zwierzyńca, na górę Ko­nopki, z pięknym widokiem na jezioro Mamry, nad jezioro Swięciany (Swentianensee), otoczone mnóstwem legend, do Kelskiego Słupa, zagadkowej, starodawnej budowli, na której do niedawna istniał napis w czterech językach: nie­mieckim, litewskim, polskim i łacińskim (przy zbiegu kilku kultur i narodowości), wreszcie do Pillakarskiej Szwajcarii.

Ludność powiatu węgoborskiego pod względem naro­dowościowym przedstawia dziś niewielki procent Polaków (Mazurów). Germanizacja Mazurów szła szybkim tempem właśnie w północnych powiatach. Zweck podaje następu­jące cyfry: w 1801 roku Polacy stanowili 73°/o, w 1825 ro­ku procent spadł do 52, w 1867 roku — 14°/o. Dziś przy stałej pracy germanizatorskiej procent ten zmniejszył się na pewno.

Ludność przeważnie rolnicza na glebie urodzajnej, obok tego trudni się przemysłem drzewnym i rybołówstwem. Połów węgorzy (które miastu dały nazwę) zajmuje zawsze pierwsze miejsce, już w XVI stuleciu stanowił główne źródło dochodu. W czasie wędrówek rybich, gdy dorosłe samice z wód słodkich wracają do morza, gdzie przebywa­ją stale samce, rybacy poławiają je w wielkich ilościach. Przed pięćdziesięciu laty na wybrzeżach pod Węgoborkiem w ciągu jednej nocy łowiono pięćset do sześciuset sztuk. Jeszcze w 1883 roku były połowy dające pięćset dwadzieś­cia węgorzy jednorazowo. Dziś przy osuszaniu błot ilość węgorzy zmniejsza się stałe. Dzięki kolejom i kanałomwielkie transporty ryb wysyłane są do Berlina, Frankfur­tu nad Menem i w części do Królestwa Polskiego. Nomen­klatura rybacka pozostała polska, niemieckie książki opi­sują „niewód”, jego „skrzydła”, „kadłub”, „matnię” itd.

*

Droga z Lecu do Rudczan wiedzie przez Puszczę Jańs- borską (Johannisburger Heide). Chcę ją poznać chociaż z okien wagonu. Puszcza ta stanowiła niegdyś organiczną całość z Puszczą Kurpiowską (po 1863 roku wycięto na granicy szeroki pas lasu), ciągnęła się też daleko ku półno­cy: od Szczytna (Ortelsburg) po Kłajpedę, stanowiąc na­turalny mur obronny między Prusami a Mazowszem. Przed sześciuset laty Krzyżacy w puszczy tej zaczęli wznosić zamki obronne, sprowadzali kolonistów, wycinali lasy. Je­szcze przed stu dwudziestu laty wszystkie miasta mazur­skie leżały wśród lasów.

W puszczy tej nad łącznymi brzegami rzek i jezior do końca XVI wieku pasały się dzikie (zdziczałe) konie, za którymi uganiali się myśliwi. Żubry pozostawały do końca XVIII stulecia, a pojedyncze sztuki spotykano jeszcze póź­niej (z Jańsborku pochodziły żubry, którymi mistrz krzyżacki obdarzył w czasie soboru konstancjeńskiego ce­sarza i papieża). Łosie pasały się całymi stadami na mo­kradłach leśnych, dla ratunku od prześladowań przepły­wając na wyspy. Obyczaj ludowy wymagał od zwierzchni­ka kraju, aby dom swój ozdobił rogami łosia, przez siebie zabitego.