Historia Mazur Pruskich – cz.4

Mazury-na-mapie-Prus-Wschodnich-przed-1945

Przed pięćdziesięciu laty spotykano stada, złożone z kil­kunastu sztuk. Kronika myśliwska zapisała jeszcze w 1904 roku łosia, zabitego na polowaniu. Rysie zginęły już zu­pełnie. O istnieniu bobrów mówią tylko nazwy miejsco­wości i kroniki. Niedźwiedzie były tu bardzo liczne. W 1741 roku protokół założenia szkoły w Żabince zazna­cza konieczność otwarcia miejscowej szkoły, aby dzieci, przechodząc przez las, nie były narażone na spotkanie z niedźwiedziem. Wycie wilków przed stu laty straszyło nieraz po nocach mieszkańców ziemi mazurskiej, a poje­dyncze sztuki spotykano tu jeszcze przed pięćdziesięciu laty. Dziki też niedawno wytępiono. Wobec bogactwa gru­bego zwierza do Jańsborku, leżącego wśród lasów (niegdyś zamek krzyżacki, od XVI wieku osada rybacka na trakcie, przez który pędzono woły podolskie do Gdańska, od XVII w. obdarowany przywilejem miejskim), zjeżdżał nieraz dla myśliwskich rozrywek dwór pruski. Najwspanialsze łowy urządzał kurfirst Fryderyk Wilhelm, podejmując w zamku jańsborskim Augusta II Mocnego. Tysiące chłopstwa spę­dzało zwierzynę, padło mnóstwo żubrów, łosi, niedźwiedzi, wilków, jaźwców — a przy ucztach w murach zamku jańsborskiego zawarto układ przyznający kurfirstowi tytuł króla pruskiego.

Dziś dzikiego zwierza nie ma, najznakomitsi mieszkańcy puszczy — to daniele, sarny, borsuki, lisy, zające, głuszce, cietrzewie, jarząbki itp. Puszcza zmalała, ciągnie się pa­sem 98 km długości i 45—52 km szerokości, pokrywa 965 km kw., stanowiąc jednak dotąd najobszerniejszą prze­strzeń leśną w państwie niemieckim. (Wojna ostatnia czę­ściowo lasy te zniszczyła.) Powierzchnia, przeważnie pła­ska, niewiele wznosi się ponad zwierciadło wód, grunt naj­częściej piaszczysty, z pasami gliniastymi. Las przeważnie iglasty. Z okien wagonu widzę rosły, zwarty, ciemny bór; odróżniam tylko przydrożne szeregi drzew, dalsze w ciem­nej głębi lasu giną dla mego oka. Szybko migają mi przed oczyma wysokopienne sosny, dumnie wznoszące wiel­kie korony; stare drzewa mówią o przeżytym wieku. Wilgotniejsze miejsca porastają olchą, na gliniastych grun­tach rosną wspaniałe dęby, grupy lip, grabów, wiązów, jesionów, osik, klonów; trafiają się nawet cisy i buki. Wśród drzew liściastych —- gęste zarośla jarzębin, leszczy­ny, trzmieliny, szakłaku, bzu, głogu zajęczego, szczodrzenicy, derenia, jałowca (rozmiarami dochodzącego drzew), róż dzikich; niżej jeszcze — maliny, porzeczki, jeżyny, wśród traw i mchów barwne kwiecie; kobiercem całym pokry­wają ziemię gładkie, lśniące listki borówek.

Z okien wagonu widzę jednak przeważnie las sosnowy, poważny i jednostajny; wnętrze jego, często bez podszycia, martwe i puste, czasem migają tylko widmowo białe pnie brzóz lub ostrymi, strzelistymi wierzchołkami wznoszą się w górę świerki. Ściana drzew rzadko się przerywa, odsła­niając wesołe pole uprawne, zieloną łąkę, żółte piaszczyste wzgórza lub karczowiska. W obrębie puszczy są jeziora, bagniska, obszerne moczary, których ilość zmniejsza się przez osuszanie błot, ale droga moja wśród nich nie pro­wadzi. Dopiero pod samymi Rudczanami mijamy jezioro; pociąg przebiega przez most wiszący nad kanałem łączą­cym W. Guziankę z Niskim Jeziorem.

Stacja Rudczany leży w lesie. Zaraz za dworcem kolejo­wym przez szerokość szosy stoi kurhauz rudczański.

Położenie kurhauzu obmyślone tylko dla wygody, bez względu na piękno. Jedna część domu zwrócona na szosę i budynek kolejowy, druga na obszerne zabudowania fa­bryczne tartaku. A przecież o kilka kroków ciągnie się las, cudny las, rozlewają się dwa jeziora — cudne jeziora. Ale Niemcy są praktyczni: kurhauz stoi tuż przy stacji kolejo­wej.

Rudczany są dziś kurortem i jako taki mają wzdłuż szosy w lesie kilkanaście letnich willi, ale są jednocześnie osadą fabryczną: 5 tartaków parowych rżnie deski. Ma­szyny tną dziennie setki pni, które potrzebowały setek lat, aby wyrosnąć, które opierały się tylu burzom i wichrom najsilniejszym. Huczą parowe tartaki, wyrzucają pod niebo kłęby dymu; gwizd, tępy trzask, syk napełnia powietrze; zda się, że to drzewa skarżą się na swą śmierć męczeńską. Tysiące desek, ułożonych w wysokie sterty, tysiące niepociętych pni czeka śmierci, a woda przynosi ciągle nowe tratwy.

Opuszczam zabudowania, idę na spacer. O kilka kroków od kurhauzu spotykam most, zawieszony wysoko nad ka­nałem. Kanał wąski, zamknięty u góry sklepieniem drzew. Woda płynąca w głębi — cicha, ciemna, tajemnicza. Wśród zieleni leśnej wije się żółtym szlakiem piaszczysta droga. U wylotu prawie kanału zwiesza się lekki most kolejo­wy — ocieniają go drzewa, a światło, przedostając się przez gęste liście, nadaje wodom kanału zielonkawą barwę. Z drugiej strony mostu otwiera się widok na szeroką prze­strzeń Jeziora Niskiego; błękitne jego wody otoczone gę­stwą leśną, drzewa schodzą do samych wód, zanurzając w falach gałęzie. U brzegów rozkładają się szerokie liście grzybieni, widać wielkie, białe kwiaty. Z żalem spoglą­dam na piękne brzegi. Statek wypływa na Jezioro Niskie na drugi dzień — nie będę miała możności zrobienia tej wycieczki, która uchodzi za jedną z piękniejszych (leśne wybrzeże, starodrzew, wyspy leśne).

Wracając, okrążam zatokę jeziora Guzianki, wchodząc w las drogą, wiodącą, jak drogowskaz głosi, do Wyspy (Insel) — a właściwie na półwysep. Wspaniały las, drzewa olbrzymie, gęste. Chociaż to godzina piąta po południu, w lesie panuje ciemnozielony półmrok. Z głębi lasu idzie ożywcza, żywiczna woń, wiatr porusza wiekowe korony sosen, ciężkie gałęzie u szczytu świerków. Tam w górze las czasem coś szepcze, w dole jednak cisza zupełna.

Małą ścieżyną wydostaję się na brzeg Guzianki. Zrazu widzę tylko między drzewami jasny przestwór nieba i wo­dy. Las niby zwarty mur obstępuje wodę. U brzegu szumi cichutko trzcina. Zwierciadło wód leży nieruchome, gład­kie, niby senne, odbijając niebo i drzewa. Powietrze wo­nieje od mięty i waleriany. Jestem ścianą leśną zupełnie odcięta od reszty świata: pod tym niebem, nad tym jezio­rem, wśród tych drzew jestem zupełnie sama. Wszystko jest moje, wyłącznie moje. To poczucie absolutnej samot­ności to jeden z największych uroków, jakimi nas darzą jeziora mazurskie. (Schuman twierdzi, że w tych lasach można przejść kilka mil, nie spotykając człowieka.)

Wracając, siadam pod olbrzymim dębem nad szeroką zatoką jeziora, przy brzegu zamieszkałym, dotykającym parku rudczańskiego i przystani. Gdzieś za lasem zacho­dzi słońce; nie widzę jego jasnej kuli, ale odblask różo­wy, niby wspomnienie szczęścia, żyje jeszcze na niebie, barwi cicho, lecz radośnie wody Guzianki — jezioro jest jasne, pogodne, wesołe.

Piękny jest ten spacer „zieloną drogą” do wioski Gu­zianki. Droga wśród ciemnego, iglastego lasu naprawdę zielona. Żywa, jasna zieleń mchów, traw, ziół; paproć rozkłada wielkie wachlarze piór. Na wilgotnych miejscach bagno tworzy miniaturowy lasek, którego balsamiczna woń miesza się z żywicznym zapachem drzew. Na pola­nach w gorącym, jasnym powietrzu unosi się mnóstwo czarnych, żałobnych motyli.

Nagle wśród czarnej zieleni drzew mignęło coś połys­kliwego — to leśne oko, otoczone rzęsą trzcin. Takie od­cięte od świata i ludzi, że zdawać się może, iż tu nikt jeszcze nie zajrzał; to odosobnienie czyni je tajemniczym, niezmiernie dalekim od rzeczywistości codziennego życia — czymś uduchowionym. Zdaje się, że schroniła się tutaj samotność i odwieczne milczenie. Cisza uroczysta, kościel­na. Dusza śpiewa sobie swoją własną pieśń.

Deszcz nie pozwala mi zrobić najpiękniejszej wyciecz­ki nad rzekę Krutynię.

Statek, idący wzdłuż jezior południowych do Lecu (7 godzin drogi), wyrusza z przystani rudczańskiej, leżą­cej nad zatoką Guzianki. Ciemne lasy otaczają jezioro, brzegi jego zielone; wśród zieloności nadbrzeżnej chwieją się bladoróżowe pióropusze waleriany czy tawuły. Han­del oszpecił krajobraz — znaczną przestrzeń wód pokry­wają tratwy; leżą tu martwe, zwalone ręką ludzką, stu­letnie olbrzymy gęsto przy sobie, zda się głowa przy głowie, związane pętami. Wysokie wzgórza szczelnie ob­stąpiły kotlinę jeziora, ściany zamykają ją w krąg, zdaje się, iż nie ma stąd wyjścia. Wąskim przesmykiem przy wiosce Guziance, przez śluzę, równającą powierzchnię wód w dwóch sąsiednich kotlinach, wypływamy na Je­zioro Bełdańskie. To najpiękniejsza część drogi. Wąskie, długie (2 km) zwierciadło wód obrzeżone zalesionymi wzgórzami. Fale wód muskają prawie pnie drzewne; gdzie­niegdzie gałęzie świerkowe zanurzają się w wodzie. Każda zatoka, każde załamanie brzegu lub wzgórza cieszy oko nowym widokiem. Wszystkie bogate odcienie zieloności mieszają się razem: obok ciemnoniebieskiej zieleni drzew iglastych czarna połyskliwa zieleń olch, szarość biało- drzewu — odbijają się w spokojnej wodzie. Grupy drzew na wyspach wyglądają niby olbrzymie bukiety.

Niebo mi sprzyja, nie szczędzi efektów świetlnych. Za nami na południu zbierają się czarne, groźne chmury, czuć w nich zbliżającą się burzę. Uderzył wiatr, zakołysał wody, pokrył powierzchnię ich drobnymi zmarszczkami. Burza nas goni. Przed nami srebrnoniebieska migotliwa toń, nad nami słoneczne niebo, lecz za nami ciemnoszafirowe chmury, czarna toń, po której przebiegają białe grzywy fal. Chmury mkną z szaloną szybkością, wiatr wzmaga się, toń wód podnosi się coraz mocniejszym od­dechem. Fale, uderzając o statek, nie szepczą, szemrzą głośno, coraz tragiczniej, coraz gorączkowiej. Burza z każ­dą chwilą obejmuje większą przestrzeń nieba i wód. Do­łem spod chmur padają jasne promienie słońca, rzucając świetlane plamy na ciemne lasy, barwiąc gdzieniegdzie wody połyskiem masy perłowej. Chmury zasłoniły słońce, mrok ogarnął świat, nadał wodom ciemną zieloną barwę lasów świerkowych. Ale to tylko chwila — kłęby chmur przegoniły nas — zlewają się z czarnymi lasami, widnie­jącymi przed nami na horyzoncie, łączą się w harmonij­ny zestrój z ciemnymi groźnymi wodami, zdaje się, że statek płynie w ciemną dal. Chociaż nad nami już niebo jasne, błyska jednak, grzmi, echo grzmotu obija się bez końca o ściany kotliny. Fale rozpryskują się o boki statku, chwilami bryzgi zalewają pokład. Lunął deszcz. Pokład opustoszał, w kajucie gwar. Pasażerowie, aby nie tracić czasu, kupują karty z widokami, myślą o posiłku. Ale burze mazurskie, tak częste na Pojezierzu (jak wskazówki klimatologiczne głoszą), mijają szybko. Zanim kwadrans upłynął — jasne słońce woła na pokład. Groźne chmury schowały się za lasy, Jezioro Bełdańskie błękitnieje, prze­biegają po nim białe spienione fale — jedyny ślad minio­nej burzy.

Wybrzeże teraz bardziej urozmaicone, wysokie brzegi czasem zniżają się raptownie, ściany leśne rozstępują się, otwierając widok na zieloną łąkę, na ścierniem pokryte wzgórze.

Czasem czerwienią się w dali dachy wiosek. Zieleń lasu żywa radośnie odbija się od błękitu wód i nieba. Gdy mijamy wioskę Wierzbę — brzeg wschodni się roz­dziela, tworzy przesmyk wodny, przez który w dali na jedną chwilę widać powierzchnię wód, dla oka naszego bezbrzeżną. To Śniardwy. Turyści, uzbrojeni w lunety, wykrzykują z radością, że widzą czarne plamy lesistych wysp. Nie widzę ich, widzę tylko drgającą migotliwą równinę, której kres ginie w mglistej szarości. Brzeg wschodni zmienia charakter, lasy ustępują polom upraw­nym, na wzgórzach, pokrytych ścierniem, widać zboże w kopach, zielone zagony kartofli schodzą do samego zwierciadła wód. Z daleka czerwienią się Mikołajki, wi­dać smukłą wieżyczkę kościelną. Wzdłuż brzegów wśród szarych kęp wierzby ciągną się domki rybackie; czer­wone ich dachy na tle zieleni, nad modrą wodą, stanowią typowy w kolorycie obrazek. Przy brzegu wisi pełno sieci rybackich, nad nimi unoszą się z krzykiem rybitwy. Widać kilka łodzi; rybacy wybierają się na połów, za­kładają żagle.

Pierwsze to spotkanie z ludźmi po wypłynięciu z Rudczan (droga wynosiła dotąd około 20 km). Jezioro Bełdań­skie, zamknięte wśród lasów, zdawało się oddzielonym zupełnie od świata i przez świat zapomniane. Teraz wzdłuż obu brzegów wąskiej cieśniny ciągną się długim szeregiem domki, stoją tuż nad wodą (Niemcy zowią Mikołajki ma­zurską Wenecją), kilka schodków od drzwi wiedzie nad jezioro lub wprost przy progu leży pomost. Miasteczko odbija się w gładkiej powierzchni wód. Ludność tej ma­łej mieściny, przeważnie polska (mazurska), trudni się spławem drzewa, rybołówstwem lub handlem ryb; słyną zwłaszcza „morenki i sztynki” poszukiwane w całych Niemczech. Na brzegu zaczepiają nas rybaczki z koszami tego żywego towaru. W przystani ruch, spotykamy łodzie motorowe i dwa statki spacerowe: jeden dąży do Rudczan, drugi na ryńskie jeziora. Statek nasz zatrzymuje się w Mikołajkach dwadzieścia minut. Wychodzę na ląd, na most, łączący dwa brzegi cieśniny jeziornego prze­smyku; obok starego drewnianego mostu, na którym stoję, wznoszą nowy, murowany; wielkie słupy z głazów grani­towych stoją już prawie gotowe. Miasteczko (chociaż z bliska brudne i nędzne) wyglądaślicznie, ciągnie się amfiteatralnie nad wodą, a powyżej niego — leśne wzgó­rza; nad miastem góruje smukła wieża starego kościoła, niegdyś (przed reformacją) pod wezwaniem św. Mikołaja.

Teraz droga nasza wiedzie przez Tałty, długie, wąskie jezioro (najgłębsze, w północnej części przeszło 50 m), z początku wśród wzgórz leśnych (piękny widok z Olszo­wego Rogu — 155 m — na Mikołajki). Brzegi zbliżają się lub oddalają od siebie, linia brzegowa załamuje się, two­rząc zatoki lub półwyspy (szerokość jeziora 1/2—2 km), najczęściej brzeg pagórkowaty. Lasy nikną, nad wodą ciągną się kopiaste wzgórza uprawne lub piaszczyste, wi­dać na nich wioski lub pojedyncze zabudowania, czasem na tle nieba wiatrak wyciąga wielkie ramiona. Na pół­nocy horyzont zlewa się z zamgloną dalą wód, na niebie odcina się jednak wyraźnie wieża w Rynie.