W początkowych swych publicznych wystąpieniach stawał często na stanowisku bojowego wolnomyśliciela i za takiego powszechnie uchodził. Znałam dobrze kolegę Jezierskiego i wydaje mi się, że nie było to stanowisko filozoficzne (pozytywisty, przyrodnika), że obrona swobody wierzenia była u niego obroną praw ludzkich. Dlatego ton jego walki tak zasadniczo różnił się od tonu walki najbliższych wówczas jego towarzyszy: Jana Michalskiego, Izy Moszczeńskiej, Andrzeja Niemojewskiego.
Toczył walkę o swobodę myśli i wierzeń, bo kochał myśl i duszę ludzką.
Kolega Jezierski śmiało mógł o sobie powiedzieć słowa, które mało kto o sobie powiedzieć może: „Nigdy mi, kto szlachetny, nie był obojętny.” Kultem i uwielbieniem otaczał Francesca Ferrera — organizując łącznie ze mną wieczór w Związku ku czci straconego anarchisty pedagoga, ale jednocześnie lubił słuchać opowiadanych mu przeze mnie legend o św. Franciszku z Asyżu, który stał się ulubionym i najbardziej czczonym przez niego bohaterem.
Dalekim był zresztą Jezierski od pozytywizmu przyrodników. Miłe, uśmiechem opromienione wspomnienie!
Potrzebne były pieniądze na szkołę bezpłatną (zorganizowaną przez panie Ruskiewicz i Dembowską), obiecaliśmy na rzecz tej szkoły wygłosić w Filharmonii odczyt–dwugłos o wiośnie. Przyrodnik Jezierski mówił o zjawiskach przyrody ze stanowiska naukowego, ja ilustrowałam to odpowiednimi baśniami ludowymi.
I pozazdrościł mi przyrodnik moich baśni. Po odczycie zapowiedział stanowczo, iż na jesień on już będzie opowiadał baśnie, a niech kto inny mówi naukowe wiadomości. Ale kto? — Koleżanka Haberkantówna. Śmiałam się, iż Haberkantówna nie będzie chciała mówić łącznie z baśniarzem. Może zgodziliby się mówić ludzie tak wyrozumiali, jak Heilpern i Brzeziński, ale oni obaj byli w Stowarzyszeniu. Biedny Jezierski musiał zrezygnować z opowiadania bajek, jak rezygnował zawsze, gdy było tego potrzeba, zresztą ten drugi odczyt nie doszedł do skutku.
Oto garść wspomnień ze wspólnych przeżyć związkowych, wspólnej pracy:
Dr Janusz Korczak w swoim Domu Sierot zorganizował sądy. Oboje z Jezierskim byliśmy przeciwnikami sądów dziecinnych. Wezwaliśmy Korczaka na dyskusję do Związku. Nigdy chyba nie było tak tłoczno w małym lokalu związkowym. Zapalona dyskusją skończyłam swe przemówienie oświadczeniem: „Ja nigdy nie pozwolę mojemu synowi stawać przed sądem ani w roli oskarżonego, ani w roli oskarżyciela, ani w roli sędziego, ani świadka.” Równie zapalony dr Korczak odpowiedział, iż on swemu synowi każe stawać przed sądem w każdej z tych ról. Ostatnie słowo miał Jezierski. Powiedział, że wie, iż synowi swemu nic nie zdoła ani kazać, ani zabronić, ale chce go wychować tak, aby ten syn nie potrzebował stawać w sądzie ani jako oskarżyciel, ani jako oskarżony.
Drugą kwestią wychowawczo-społeczną, łącznie przez nas podejmowaną, był stosunek szkoły do dzieci, „które kradną”.
Do dzieci tych tak łatwo stosowano wykluczenie ze szkoły. Stawaliśmy w obronie tych dzieci i z naszej inicjatywy dyskutowano to zagadnienie dwukrotnie w Związku Nauczycielskim i w Towarzystwie Kultury Polskiej. Protestowaliśmy przeciw oskarżaniu o kradzież dzieci, naruszających prawo własności, przeciw traktowaniu ich jako przestępców.
Według moich spostrzeżeń, 90°/o chłopców w wieku osiem do dwunastu lat życia zabiera upragnione przedmioty wskutek silnie rozwiniętego pożądania, zwłaszcza smakołyków, słabego opanowania woli i zupełnego braku poczucia cudzej własności. Żądaliśmy zniesienia ostracyzmu szkolnego w stosunku do tych dzieci. Wszyscy obecni — ludzie stateczni — twierdzili, że przy takim stanowisku pedagogów, wychowamy złodziejów. Groźba ta padła pod moim adresem. Wracałam z zebrania zaniepokojona tym powszechnym oburzeniem na nasze stanowisko (zupełnie odosobnione). Kolega Jezierski uspokajał mnie, że lepiej, mniej niebezpiecznie wychowywać człowieka, który może ukraść, niż takiego, który może łatwo krzywdzić — a do tego prowadzi przyzwyczajenie młodzieży szkolnej do lekkomyślnego ustosunkowania się do krzywdy ludzkiej, jaką jest bezspornie lekkomyślne czy tylko bezwzględne usuwanie dziecka ze szkoły.
I jeszcze ostatnie związkowe wspomnienie:
Kochałam bardzo Związek Nauczycielski. Istnienie Związku było dla mnie cząstką ideologii, w imię której drgnęło życie społeczne w 1905 roku.
Gdy od tego pamiętnego roku dzielił nas czas coraz dłuższy, ludzie uciekali ze Związku do wygodniejszego * i spokojniejszego Stowarzyszenia Nauczycielskiego.
W ostatnich latach przed wojną zaledwie kilka osób z pierwotnej organizacji wytrwało przy odrębności idei związkowej.
Miałam głęboki żal do „uciekinierów” spod sztandaru związkowego. Kolega Jezierski, jeden z twórców Związku w 1905 roku, był jednym z pierwszych, którzy do Stowarzyszenia weszli (nie porzucając zrazu szeregów związkowych). A przecież do niego jednego nie miałam nigdy o to żalu. Niemożliwym było dla nikogo, kto znał Wacława Jezierskiego, pomyśleć o nim — „uciekł”.
Nie uciekł — tylko zgodnie ze swoją naturą, gdy minął moment gorącej walki, chciał godzić, łączyć, łagodzić — bo węzeł łączący go z ludźmi był silniejszy niż różnice ideowe. (Programu społecznego nigdy nie wyrobił sobie.)
Kochał nas, ale kochał i tamtych spod białego sztandaru, czuł się bliskim i jednych, i drugich.
Wierzyłam i wierzę, że w Stowarzyszeniu pozostał takim samym, jakim był w związkowych szeregach, bo to, co w nim było zasadniczego — czynną dobroć — zachował do końca życia.