Wycieczki do Warszawy lat temu czterdzieści

Warszawa przed 1939

Lubiłam prowadzić wycieczki na Wolę. Wśród wielu takich wycieczek dwie zapisały się bardzo mocno w pamięci. Jedna odnosi się do roku 1898 lub 99. Przyjechał do Warszawy z Galicji pierwszy poseł chłopski: Jakub Bojko. Nazwisko jego, postać były nam tak znane, że z radością wielką pan Bolesław Hirszfeld i ja oprowadzaliśmy go po stolicy. Było lato, ubrany w białą płócienną sukmanę i szeroki pas — zwracał na ulicy powszechną uwagę. Pojechaliśmy na Wolę zamkniętą dorożką. Na widok wałów, zroszonych obficie krwią obrońców wolności, Bojko rzucił się na nie, leżał rozkrzyżowany, dotykając ich głową, całował ziemię. Gest ten był dla nas nieoczekiwany, efekt tego ruchu był wstrząsający.

Drugie przeżycie było bardzo tragiczne. W czasie okupacji prowadziłam na Wolę grupę bezdomnych — z Biura Porad. Do grupy naszej przyłączyli się liczni przypadkowi przechodnie, mieszkańcy Woli. Opowiadałam o przeżywanych współcześnie przy tej drodze wiodącej na zachód scenach — gwałtownego wywożenia robotników do Niemiec. Nagle rozległ się w tłumie płacz-krzyk. Była to żona jednego z wysłanych.

Wola na pewno była zawsze najbardziej wartościową wycieczką po Warszawie.

Ostatni raz pokazywałam Wolę Duhamelowi — była pełną smutku w złotej szacie jesiennej — uważał, że jest ciekawsza — piękniejsza od Łazienek, którymi był zachwycony.

Ważnymi też dla wspomnień przeszłości były Powązki.

Pokazywałam chłopom miejsce, gdzie pochowanych było pięciu poległych1, którzy zginęli, upominając się o dolę chłopską. Grób Jakuba Giejsztora, bojownika uwłaszczenia 1862 roku; działaczy oświatowych: Grajnerta, Gregorewicza (Janek z Bielca), Promyka, Brzezińskiego.

Niedaleko grobu pięciu poległych widać było pomnik-armatę. Ku mojemu wielkiemu zmartwieniu pomnik ten interesował więcej niż wszystkie inne.

Kobiety mniej rozwinięte umysłowo często mnie pytały: „Czy to święty, czy to święta, gdzie groby świętych?” Pod koniec wycieczki rozdawałam zazwyczaj wieńce, proponując, aby je złożono na grobie najbardziej zasłużonych. Dzielono je zazwyczaj pomiędzy Promyka i pięciu poległych, czasami zdobiono grób Moniuszki, Godebskiego.

Do zasadniczych wycieczek należała wycieczka nad Wisłę. Po krótkich objaśnieniach geograficznych przechodziliśmy do ideowo-uczuciowej strony: „Tyś swobodna jak duch Polski, tyś nam ukochaną, tyś łącznikiem, który spaja Polskę rozszarpaną.” Z mostu oglądaliśmy Zamek, Cytadelę. Nasłuchiwaliśmy szumu fal wiślanych, ech sławy, niesionych z Krakowa, „królów grodu”, i jęków Cytadeli spod szańców Warszawy.

W końcu XIX wieku, gdy sprawy piękna, estetyki zaczęły odgrywać w naszym życiu dużą rolę, sztuka, artyzm stał się dla oświatowców zagadnieniem b. poważnym; odbiło się to na naszym oprowadzaniu po mieście.

Sprawa sztuki nie była łatwa; lud wiejski ma bardzo mało wrażliwości na „naszą” sztukę, „nasze pojęcie piękna”. Nie potrafiłam wzbudzić nie tylko zachwytu, ale nawet zainteresowania, pokazując piękny krajobraz, ogród, piękny budynek (z wyjątkiem kościoła), rzeźbę, obraz. Interesowała raczej treść niż wykonanie. W mieście raz jeden pamiętam okrzyk zachwytu. Wywołał go widok fajerwerków, gwiazdy, rozsypujące się po niebie, zwłaszcza barwne gwiazdy. Bardzo wyjątkowo reagowano na światła miejskie, grające w nocy na ciemnej powierzchni Wisły — natomiast iluminacje galówkowe, barwne latarki wzdłuż kamienic budziły radość.

Częściej spotykałam ludzi wrażliwych na piękno poezji. Wzruszała odczytywana na Woli Reduta Ordona, wiersz Czajkowskiego o Wiśle itd.

A nigdy nie zapomnę takiej chwili: w okresie okupacji, późpą jesienią, poszłam z grupą „bezdomnych” (wyższy poziom kultury niż chłopów) do Łazienek. Pokazałam z dołu Belweder — opowiadałam o czasach wielkiego księcia Konstantego, potem poszliśmy na most Sobieskiego i tam odczytywałam ustępy z Nocy listopadowej Wyspiańskiego. Zmierzch zapadał szybko, ściemniało się — nie pozwolono mi przerwać czytania. Czytałam przy świetle dwóch zapałek, trzymanych przy książce. Drżały listki na drzewach, a cienie migały wokoło nas. Przeżyliśmy na pewno mocno wrażenie poematu — piękna.

Nie byłam zawodowo wykształconym przewodnikiem — często popadałam w biedę niedostatecznie wykształconej. Najtrudniej było z malarstwem. Gdy w Zachęcie pokazywałam Nr 1 na obrazie Simmlera i mówiłam o ofiarności artysty, która dała początek galerii — pytano mnie o każdy obraz, czy jest ofiarą, pytano, gdzie numer ostatni itd. Obrazy Chełmońskiego u wielu wywoływały uwagi, po co takie zwyczajne rzeczy maluje — śmiano się nawet — inni, mniej liczni — zachwycali się, że takie prawdziwe — lub krytykowali, że maki tak wysoko nie rosną.

Przed obrazem Lenca: Strajk — podziwiano przeważnie siłę fizyczną, muskularną mężczyzn, ale nieraz pytano mnie: czy pijani?, czy chcą się bić? itd. Ilustrowałam obraz szeptaną pieśnią: Naprzód, Warszawo.

Jeśli chodzi o piękno, to najżywiej odczuwano je w teatrze — śpiewach i obrazach. Galasiewicza Czartowska ława — łatwością melodii zachwycała, Halka wzruszała do łez i turyści bardzo byli szczęśliwi, gdy na końcu śpiewaczka ukazała się na scenie: „widocznie wyratowali topiącą się”. Na panicza głośno wymyślano.

Czasami teatr tak przejmował, że w Maćku Samsonie — jeden ze słuchaczy głośnym okrzykiem ostrzegał Maćka, żeby się nie martwił, bo nie zabił nikogo.

Teatr zawsze i wszystkich zachwycał — robił często głębokie wrażenie.

Pamiętam przedstawienie Wesela — w teatrze na Bielańskiej, ze scenami niecenzuralnymi, odgrywanymi gestem — w milczeniu. Wydawało się, że przedstawienie będzie zbyt trudne, jednak mimo wielu niezrozumiałych scen wywołało olbrzymie wrażenie. Rozumiano główną myśl — to wystarczało.

Niemałą rolę w wycieczkach odgrywało zapoznawanie się z nowoczesną techniką: maszyny, narzędzia rolnicze, nowoczesne urządzenia mieszkań, więc gaz, elektryczność, wodociągi, kanalizacja. Z tego powodu zyskałam kiedyś opinię „omańczychy”, która wszystko ze ściany wyciąga: wodę, ogień, światło, a nawet gada w ścianę. Do ugruntowania tej smutnej opinii przyczyniło się przedstawienie z latarnią czarnoksięską: „obrazy pokazuje się tylko

w ciemności i tylko na piecu”.

Jak już wspominałam, wielkim utrudnieniem w oprowadzaniu po mieście były warunki policyjne. Jedna tylko wędrówka zabezpieczała nas od policyjnego dozoru: wieża ciśnień. Dostarczała ona materiału do opowiadania o higienie zbiorowej pracy i ochronie zdrowia przez miasto. Inżynier Sokal, nasz towarzysz pracy, polecał wydawać na wieżę bilety osobiste. Na wieżę wchodzili tylko uczestnicy wycieczki.

Najpierw oglądaliśmy z góry Warszawę i okolice, porównując je z mapą (byłam nauczycielką geografii i namiętność geograficzna nigdy mnie nie opuszczała), a potem na tej najwyższej wieżycy, bez niepotrzebnego ucha, mówiło się już nie o wodociągach, a tylko o tym, co było w naszej myśli, w naszym sercu najważniejsze: o warunkach politycznych kraju i miasta, o życiu społecznym, o marzeniach i dążeniach przyszłości.