Tradycja dzikiego, wiekami uświęcanego stosunku społeczeństwa do najniższej jego sługi, pariasa, prostytutki, odbijała się na naszych stosunkach do młodych towarzyszek z IV celi. Stosunek ten nie był nigdy prostym, zwykłym stosunkiem człowieka do człowieka, był on zawsze stosunkiem prostytutki do nieprostytutki i odwrotnie.
Większość prostytutek przywykła patrzeć na siebie jako na coś małego, nikłego, z pokornym schyleniem głowy usuwając się z drogi „uczciwej”, „porządnej”, „nieprosty- tutce”. Uważając za coś nadzwyczajnego traktowanie je jako ludzi, cieszą się formami grzeczności. Oto kilka drobnych scen. Żegnając na korytarzu młodziutką Z. idącą na etap, ucałowałam jej stroskaną twarzyczkę. Po chwili dziewczyna zastukała jeszcze do moich drzwi: przyszła mi podziękować, że pocałowałam ją „przy wszystkich”.
Rozmawiającej z nami H. podałyśmy, częstując ją, pudełko ze smażonymi kasztanami. H. przyjęła to bardzo poważnie: uroczyście wzięła szczypczyki, rozszerzyła je, włożyła w nie kasztan i szczypcami zaniosła go do ust. Wszystko to robiła z namaszczeniem. Scena była długa, milcząca. Natychmiast, bezpośrednio po tym H. zaczęła nagle opowiadać nam, jak raz w aptece i raz w cyrkule wzięto ją za „porządną”, jak z nią „poważnie” jeden pan rozmawiał. To podanie jej cukierków w pudełku, jak zwykłemu gościowi, przypomniało jej jedyne widocznie dwie chwile w życiu, gdy ją potraktowano tylko jak człowieka, nie jak prostytutkę.
U ogółu zabito już wszelką wiarę w duszę własną. (Czy może być większa krzywda!) Raz jednej z dziewcząt ofiarowałam biały kwiat. Powstał szyderczy śmiech: „Prostytutce — biały kwiat niewinności.” Mimo mej woli nie skończyło się na obronie białych kwiatów, które niekoniecznie mają symbolizować niewinność, rozmowa przeszła na temat niewinności i tego, czy z życia zewnętrznego można przesądzać o niewinności duszy. Rzucenie tego pytania na razie wywołało milczenie, ale potem słyszałam na korytarzu rozprawę nad tą kwestią. Ogół poruszał ją ze śmiechem.
U pewnej, niewielkiej zresztą liczby prostytutek wyczuwało się jakąś dumę, godność osobistą. Te dumne odnosiły się do nas najczęściej wrogo, niechętnie. Zdawało mi się, że w tej niechęci był pewien rodzaj pogardy, pogardy, jaką ma pokrzywdzony względem krzywdzicieli, uprzywilejowanych.
Trzeba wielkiej prostoty, wielkiej głębi prawdy duszy własnej, aby mimo wszelkich starych przesądów zachować zawsze ten stosunek prawdziwy. Jak łatwo siłą przyzwyczajenia z drogi owej zejść, świadczyć może fakt następujący.
Jedna z naszych towarzyszek, ta, która nie tylko czas swój, ale serce swoje niosła w ofierze, kiedyś weszła do celi naszej z radosną nowiną: „Udało mi się w IV celi wyłowić polityczną, przeniesiemy ją do celi dla politycznych”. Ta chęć zabrania politycznej z celi IV była przecież ciężką naszą winą wobec aresztantek, była rzuceniem im w twarz, że w głębi duszy uważamy je za takie niskie, niegodne towarzyszki, że nie wchodząc w wartość człowieka, z góry rozstrzygamy o nim wyrazami: „polityczna”, „prostytutka”. A przecież to był pierwszy odruch. Dopiero rozmyślania, dyskusje doprowadziły do wniosku, że trzymanie się w oddzielnej celi możemy i wobec nich, i wobec siebie usprawiedliwić tylko jednym: przyzwyczajeniem do pewnych warunków lokalnych życia, skutkiem czego nie istnieje dla nas możność życia tam, gdzie one (z innymi przyzwyczajeniami) żyć jeszcze mogą. Takie może być jedyne usprawiedliwienie — nie zaś podział na kategorie: politycznych i prostytutek.
Stosunek nasz do prostytutek nie był prosty, był sztucznie stwarzany, obmyślony, celowy; był on przedmiotem częstych wśród nas dyskusji. Zdania ścierały się. Jedne z chrześcijańską, siostrzaną miłością chciały się zbliżać, aby „upadłe” podnieść, umoralnić, chciały korzystać z każdej okoliczności, z każdego zdarzenia, aby pomóc, ratować; starały się w rozmowie poruszać kwestię ich życia, aby poznać nieszczęście, z którym chciały walczyć, i jednocześnie otwierać oczy tamtych na stronę moralną ich życia, na „jego ohydę” na jego krzywdy.
Inne odrzucały drogę umoralnienia nie tylko dlatego, że nie wierzyły w jej skuteczność, że nie przyznawały sobie, to jest obcym i obojętnym ludziom, prawa wchodzenia w życie osobiste jednostki ludzkiej, lecz z jednej strony bały się dotykania przedmiotu, który mógł być bolączką duchową, a z drugiej strony w życiu prostytutki widziały nie winy, lecz krzywdy. Chciały swój stosunek do prostytutki upodobnić do stosunku z wszystkimi innymi ludźmi; jeśli stawiały sobie cel jakiś, to danie im możności życia, chociaż przez te chwil kilka, życiem normalnych ludzi.
Osobiście stoję na tym drugim stanowisku. Zbliżając się do prostytutki — silniej niż litość czuję wstyd osobisty, współodpowiedzialność za krzywdę jej wyrządzaną. Za krzywdzicieli uważam nie tylko kupującego ją mężczyznę, nie tylko wyzyskujących ją pośredników, ale całe społeczeństwo, gdy za nawias ludzkości usuwa tę, której usług jedni żądają, a inni te żądania tolerują. Walka z prostytucją to nie pogardzanie prostytutkami, lecz szczepienie poszanowania ducha ludzkiego, szczepienie kultu miłości. Względem prostytutki jedyny nasz obowiązek, a może i jedyny ratunek: dążenie do przywrócenia jej pełni praw ludzkich, tych praw, których nikt nie odmawia jej współuczestnikowi. Wierzę, że uszlachetni jej życie nie wykazywanie jego „ohydy”, lecz pokazanie jej całego piękna i światła, jakie życie dać może; nie umieszczanie w zamkniętych przytułkach i domach poprawy, lecz odsłanianie przed nią widnokręgu tak szerokiego, jaki oczy jej dojrzeć, a dusza objąć jest w stanie.
Jako wspomnienie dni ratuszowych stoją przed oczyma dwa obrazy:
Z jednej strony lumpenproletariat, gwałcący prawo społeczne, gdy wszystkie jego prawa ludzkie społeczeństwo zdeptało i zgwałciło. Z drugiej strony my, co współżyjąc z olbrzymią krzywdą ludzką, w pełnym hipokryzji milczeniu szczelnie zamykamy oczy: nie chcemy widzieć.
Lecz gdy na chwilę wzrokiem ją zmierzymy, usta szepczą bezwiednie słowa poety:
A mnie, o Panie, żywot bogobojny,
I nędzne cnoty me przebacz z litością,
I białe łoże, gdzie skonam spokojny,
I tych, co oczy mi zamkną z miłością.
L. Staff