Z dna nędzy – cz.2 – Starość bezdomna

Starość

Celę IV zowią zwykle „celą kryminalistek”. W ciągu dwumiesięcznego mego pobytu w areszcie policyjnym przekonałam się, że nazwa ta nie odpowiada zupełnie rzeczywistości. Kryminalistki spotyka się w więzieniu śledczym na „Serbii”, w Ratuszu stanowią małe odsetki; tu męczy się tłum aresztowany na ulicy, to sala nędzy ulicznej.

Podzielić je można z gruba na kilka grup: staruszki, prostytutki i jednostki aresztowane na skutek zajść, zatargów z policją. Stare kobiety, „babiny”, stanowią olbrzymi procent aresztantek policyjnych, a w miesiącach zimowych stanowią czasem więcej niż połowę uwięzionych. Słabe ptaki padają na mrozie. Bezsilne, samotne, bezdomne, bez środków do życia, wreszcie bez… papierów — aresztowane przez policję na ulicy, osadzone w ratuszowym areszcie, zwykle wysyłane potem etapem na miejsce urodzenia.

Nędza i nieszczęście starości. Wiele z tych kobiet nie ma sił o własnej mocy przejść przez korytarz więzienny, do aresztu wprowadzają strażnicy wspierając je. Pada taka babina na siennik i leży cicho, na wpół umarła. Zarząd więzienia próbuje umieścić je w przytułku — nie ma miejsc. Wiozą do szpitala jednego, drugiego, lecz i tam nie ma miejsc. Widziałam tak bezsilną staruszkę, że strażnicy nieśli ją przez korytarz na sienniku, umieszczono ją w szpitalu.

W dwa dni odesłano ją z powrotem do Ratusza: nie była przecież chorą, była tylko starą. Więc leży taka biedota po kątach, na brudnych siennikach, aż przyjdzie dzień oznaczony, podniosą, pomogą wstać i wiozą do etapowego więzienia, gdzie czeka na wysyłkę do miejsca urodzenia. Co to kogo obchodzi, że obdarta, bosa, o własnej sile iść nie mogąca, nie rozumiejąca często, co do niej mówią; że tam, dokąd ją wiozą, nie ma nikogo, nie zna nikogo; cóż to kogo obchodzi, jak ona tam żyć będzie. „Miłosierna Warszawa” oczyszcza się z nędzy ulicznej.

Nie patrzmy na te twarze znękane, na te stare i bezsilne członki, bo może nam przyjść na myśl, że ludzkim prawem istotom tym należy się opieka; nie patrzmy na te ręce od pracy zgrubiałe, bo mogłoby nam się zdawać, że społecznym prawem należy im się odpoczynek.

„Pani droga — mówi do mnie jedna — mam sześćdziesiąt osiem lat, pracować już nie mogę, dzieci nie mam, cóż ja mam robić? Muszę żebrać.”

„Ciężkie czasy przyszły — mówi druga. — Wyjdzie człowiek na ulicę, aby grosz uprosić, policja łapie. Z czegóż ja mam żyć, sierota?” „Mąż ślepy, ja chora —- skarży się inna — poszłam ludzi prosić, upadłam na ulicy, podnieśli, do szpitala oddali, a teraz do Ratusza na dwa tygodnie «odsiadki» za żebraninę. Jak tu żyć! Śmierć brać nie chce, a ludzie żyć nie dają.”

Biedne suche wierzby, których gałęzie zielenią się jeszcze mimo starości!

Słysząc te skargi, patrząc na te łachmany ludzkie, myśląc o tym, co dalej z nimi będzie, przypominałam sobie, że podobno… gdzieś w Indostanie u buddystów szanują żebractwo. Ale my jesteśmy cywilizowani. Na przytułki dla starców nas jeszcze nie stać, nie stać nas jeszcze na emerytury starości, ale żebrać u nas już nie wolno. Chronią nas od mogącego oszukać żebractwa. Tak, sama widziałam w Ratuszu względnie młodą żebraczkę, przy której w czasie rewizji policja z oburzeniem znalazła aż dwadzieścia sześć rubli. Kawał grosza! Co prawda, żebraczka ta była… ślepa. Tak, ale inne?… Przecież nie wszystkie są ślepe, nie wszystkie chore, a że są ślepe na duszy, że chore na nędzę życia, to dojrzeć trudno. Na szczęście w Warszawie nie wolno żebrać!

U niektórych dzikich ludów obowiązek moralny nakazuje zabijać starców; my, bardziej cywilizowani, jako ostatnią zdobycz życiową dajemy im areszt, policyjne więzienie. A przecież raz, kiedy użalałam się nad ich niedolą, jedna rzuciła mi okropne słowo: „Lepiej tu niż w domu — mniej biją, jeść dają.” Beznadziejne tragedie starości. Nie ma dla niej miejsca na świecie: ani w kółku rodzinnym, ani w szpitalu, ani w przytułku — areszt miłosiernie przytuli, przygarnie na chwilę, potem rzuci etapom na pastwę. Czasem od etapu ratuje śmierć.

„…Dobry Boże, gdy się zdarzy dzień zrozpaczenia, z którego nie wstaną, daj im łask łaskę, to szczęście nędzarzy. Daj im śmierć nagłą i niespodziewaną…”

Przychodzi do aresztu cicho i niepostrzeżenie zabiera ofiarę. Nikt nie spostrzega, że spośród tłumu żywych ubył jeden człowiek, jedno życie, że skończyła się męka jednego nędzarza.

W Ratuszu są jednak ręce, które niosą tym starcom pomoc, ręce naprawdę miłosierne (miłosierniejsze od tych, co grosz rzucą, trudy urządzenia balu ponoszą), to ręce towarzyszek niedoli, aresztantek, ciemnego tłumu dziewcząt, o których rozpaczamy, że nikt nie rozwinął ich uczuć, nie wychował ich duszy, a na barki których, w instytucji społecznej zwanej aresztem policyjnym, spada ciężar opieki nad starcami, ciężar, który społeczeństwo z siebie zrzuciło.

Na korytarzu więziennym często rozlega się krzyk, wymysły młodych na „stare baby”, na ich niedołęstwo, nieporządek. Często słyszałam nawet żałosny płacz bitych staruch. Czy można się jednak dziwić, że dziewczęta niechętnie obsługują obce im kobiety, że gniewa je „nieporządek” bab, tak dotkliwie dający się odczuć wszystkim mieszkankom aresztu? Gniew jednak stygnie prędko, jedna drugą uspokaja słowami: „I my będziemy stare.” Natomiast ileż razy widziałam młode aresztantki, spełniające najniższe posługi przy starych: myły zawalane ciała, czesały rojące się od robactwa głowy, wspierały chwiejące się na nogach, podawały jedzenie, karmiły, ratowały chore, żebrały od nas ubranie dla obdartych.

My względnie od nich zamożniejsze inteligentki, wychowane przez dom i szkołę, uważane przez władze za „społecznice”, „polityczne” — ofiarowywałyśmy czasem na ręce młodej porządkowej resztki obiadu, rosół, chleb biały, oddawałyśmy to… co pozostawało po zaspokojeniu naszych apetytów; one są zawsze niedostatecznie, licho odżywiane, a przez cały czas nie zdarzyło mi się spostrzec ani razu, aby która z nich sama zjadła powierzoną jej żywność. Oddawały ją zawsze tym, które w ich przekonaniu najwięcej jej potrzebowały.

Nie roztkliwiały się sentymentalnie jak my nad nieszczęściem starych, walczyły z nimi nieraz o swoje prawo bytu, traktowały je często z grubiaństwem ludzi prostych, bez wychowania, ale one jedne dość były ludźmi, aby traktować „te stare” szczerze po ludzku.