Z dna nędzy – cz.3 – Choroba i śmierć

Choroba i śmierć

Drugą kategorię, bardzo zresztą do pierwszej zbliżoną, stanowią chore, podniesione przez policję na ulicy. I dla nich nie ma miejsca w szpitalu. Jeden obraz utkwił silnie w mej pamięci jakąś straszną siną grozą. Policja podniosła na ulicy nieprzytomną kobietę. Było podejrzenie, że to pijana, więc z cyrkułu przewieziono ją do Ratusza, do aresztu. Była duża, bezwładna, ciężka. Strażnik nie mógł jej unieść, ciągnął przeto po ziemi (robił to zresztą możliwie delikatnie). Twarzy nie widziałam, oczy moje uderzyły tylko sine, nabrzmiałe nogi, które widać było spod ściągniętej spódnicy. Złożono ją w kącie na sienniku. Felczer przyniósł jakieś krople. Chora i nazajutrz nie odzyskała przytomności, leżała milcząca, straszna, nieruchoma, z na wpół otwartymi oczyma, nie mogła przełknąć podanej jej czarnej kawy, nie reagowała na eter; już rano była tak martwo trupia, że brakło odwagi do rozcierania jej nóg i rąk. Pozostawiono ją leżącą w kącie, a wokoło wrzał krzyk, rozmowy, kłótnie. Około godziny czwartej po południu, gdy niedzielne widzenia spotęgowały gwar, chora umarła. Zwłoki przeniesiono pośpiesznie, składając je… w karcu. Nikt nie wiedział, kto ona, nikt nie ratował jej życia i chwili śmierci nikt nie zauważył…

Wydał mi się profanacją śmierci ten zgon wśród brutalności życia więziennego, te zwłoki w karcu złożone. Są ludzie, dla których nie ma spokojnego miejsca na święcie nawet w chwili ostatniej. Tuli ich miłosiernie areszt ratuszowy. Była to niedziela; na widzeniu od naszych gości otrzymałyśmy kwiaty. Mimo sentymentalizmu żadna nie miała odwagi rzucić kwiatów na te zwłoki w karcu zamknięte. Kwiat mógłby uderzyć w nie jak urąganie.

Dwukrotnie w czasie mojego pobytu w Ratuszu przebywała tam w areszcie, odsiadując karę, epileptyczka. Zwałyśmy ją „siłaczką”, bo często opowiadała o swej niezwykłej sile, pokazując z dumą muskuły swych suchych rąk. Stale nerwowo podniecona, z obwiązaną głową, szukała ujścia dla swej chorobliwej energii. Nie zachęcana przez nikogo, nie wynagradzana za to, szorowała korytarze więzienne, robiła porządek w „dumie”. To samo podniecenie, które gnało ją do ruchu, pracy, pchało ją i do awantur. W więzieniu szukała zwady z towarzyszkami; do więzienia dostawała się wskutek awantur ulicznych. A przecież dosyć było spojrzeć w jej oczy, usłyszeć jej głos, aby zrozumieć, że to człowiek chory. W przytułku nie ma dla niej miejsca. Ratusz przyjmie zawsze.

Wśród chorych najczęściej spotykałam wariatki. Czym jest wariatka w natłoczonej sali, czym jest życie nieszczęśliwej wśród tłumu aresztantek, łatwo sobie wyobrazić. Widziałam różne typy obłąkanych, jedne całymi dniami śpiewały, inne gadały, powtarzając ciągle to samo, najliczniejsze jednak tonęły w smutku, zawodziły żałośnie dniem i nocą. Czy można się dziwić, że przygodne ich towarzyszki, gdy im chore ani spać, ani mówić, ani myśleć spokojnie nie dają, niecierpliwią się i biją je nawet? Czyż można się dziwić, że ciemne, nie rozumiejące choroby umysłowej, gniewają się lub szydzą? Jak często na moje tłumaczenie: „Ona chora”, odpowiadały mi: „Ale chora! – je doskonale, udaje tylko głupią, nie chce powiedzieć, kto jest.”

Jedna młoda Żydówka dniami całymi krzyczała, że chce iść do szpitala, z dumą wołała: „Ja jestem wariatka, nie k…a.”

W szpitalu przyjąć jej nie chcieli z powodu braku miejsca, musiała w Ratuszu czekać na etap (odstawienie wariatów na miejsce urodzenia to środek zastępujący danie im opieki). Ile razy spotykała nas na korytarzu, z oburzeniem gwałtownym opowiadała zawsze: „Więzienie nowe to budują, a szpitala to zbudować nie mogą.” Inna, przyprowadzona do Ratusza, leżała przez dłuższy czas cicho; milczała uparcie, nie chciała powiedzieć, jak się nazywa. Potem nagle zaczęła płakać; odtąd płakała godzinami całymi, głośno, żałośnie. Towarzyszki krzyczały na nią, biły ją, wypędzały z sali, ona płakała wciąż, aż coś w duszy rwało się od skarg tego płaczu.

Życie w tej głośnej, gwarnej gromadzie musiało ją męczyć, prosiła bowiem, aby pozwolono jej siedzieć w korytarzu na schodkach. Sama obłąkana czasem błagała, aby ją zamknąć w karcu, tak nerwom jej dokuczał tłum.

Oto jedna z okropnych scen na tle więziennego życia. Słyszę w IV celi krzyk jakiś cichy, płaczliwy, dziecinny, stłumiony głośnym śmiechem. Było w tym śmiechu coś tak strasznego, że pobiegłam zobaczyć, co się tam dzieje. W szarzejącym zmroku zobaczyłam postać nagiej kobiety; stare, wychudłe, pochylone ciało, skurczone, jakby się ukryć chciało i najmniej miejsca zająć na świecie — ciało cuchnące, uwalane okropnie. Poznałam starą siwą wariatkę, którą raz widziałam, gdy przechodząc przez korytarz upadła bezsilnie, a która od tygodnia leżała cicho pod piecem. Gnano ją wokoło pryczy, uderzając ze śmiechem od czasu do czasu. Krzyk mój uciszył śmiech, a w tej ciszy staruszka skurczyła się jeszcze silniej, wlokła się na swój zawalany siennik. Dowiedziawszy się, że chcąc ją ukarać za nieporządek, ubranie jej (wyglądało ono jak podarty szynel żołnierski) wyrzuciły, zwróciłam się do aresztantek z propozycją, że przyniosę czystą bieliznę, aby która z nich zechciała starą umyć i ubrać. Na to zerwała się siedząca dotąd spokojnie młoda dziewczyna:. „Takie pani ręce jak moje! Dobrodzika! koszulę daje! dam tu 200 rubli, jeżeli pani ją umyje i ubierze.” Umiałam tylko przyznać, że szukałam wśród nich lepszej od siebie, która by się zdobyła na to, na co ja zdobyć się nie mogłam. Znalazły się cztery pary rąk gotowych do usług — może tych samych, które przed chwilą wymierzały razy; cztery pary rąk, przed których gotowością służenia musiałam spuścić oczy — ja, która weszłam do celi uczyć litości i miłosierdzia.

Wśród tej galerii wariatek widziałam dwoje dzieci. Józia czternasto-piętnastoletnia, dawna uczennica gimnazjum kieleckiego, robiła wrażenie raczej dobrego, nierozwinięte- go dziecka, nie wariatki. Ojciec (urzędnik w administracji rolniczej dużego majątku) umieścił Józię w Tworkach. Józia wyszła z siostrą dobrodziejką na spacer, a pozostawiona na chwilę sama w lesie, szła ciągle przed siebie, aż doszła do Warszawy. Mimo zimnych dni listopadowych dziecko miało na sobie tylko koszulę, szlafrok szpitalny i pantofle. Policja zatrzymała ją i odstawiła do aresztu policyjnego. Dziecko było wyraźnie chore. Kilka razy dziennie krew rzucała się jej ustami, leżała przeważnie zimna i sztywna, czasem drzemała jęcząc głośno z powodu bólu głowy — chwilami tylko odzyskiwała przytomność. I znów trzeba bić się w piersi. My, tak zwane polityczne, posądzane o walkę za prawa ludzkie człowieka, zdobyłyśmy się tylko na dostarczenie dziecku ubrania i żywności, pozwalając chorej leżeć w celi IV, dusznej, zimnej, wśród dziewcząt, z których każda mimo woli zarazić ją mogła. Po kilku dniach naczelnik więzienia posłał Józię do szpitala na Pradze — tu poznano szlafrok z Tworek; szpital praski, nie przeznaczony dla wariatów, zawiadomił tylko Tworki obecności Józi. Przyjechała siostra miłosierdzia (?), oddano dziecko w jej ręce. Szpital w Tworkach zawiadomił już był ojca chorej o jej ucieczce, ojciec miał się zgłosić do Warszawy, „nie warto było” dziecka zabierać do Tworek. Siostra była, według słów Józi, tak dobra, że dała strażnikowi 20 kopiejek, aby odwiózł chorą „do policji” i przez cyrkuł wróciła Józia do piekła ratuszowego, od którego, jak sama skarżyła się, pękała jej głowa.

W piekle tym chora spędziła znów dni kilka, zanim przez prywatne stosunki udało się umieścić ją w szpitalu u Jana Bożego.

Inne dziecko to maleńka pięcio-sześcioletnia Żydówka; zginęła na ulicy lub zgubiono ją rozmyślnie. Oddziałowa przyprowadziła ją do nas do celi; litowano się zrazu serdecznie nad dzieckiem, współczucie ostygło jednak bardzo, gdy się okazało, że dziecko jest niemową, może idiotką i że głowa jego pokryta parchami. „Niepodobna przecież narażać się na zarazę, biorąc dziecko do celi.” Niebezpieczeństwo zarazy przeto zjawiło się tam, gdzie w tłoku mogło być groźniejsze, spadło na towarzyszki z IV celi, na nie też spadła odpowiedzialność i trudy opieki. Dziecko płakało dniem i nocą, jadło żarłocznie, lecz nie trawiło, narażając sąsiadki swe, obok zarazy, na brak spokoju i skutki nieporządku. Wymyślano na małą w IV celi, nazywano ją „Żydówką, przybłędą, parszywą”, a jednak przez te kilka dni, zanim naczelnikowi więzienia udało się przy pomocy adwokatów umieścić dziecko w zakładzie dla niego odpowiedniejszym niż areszt policyjny, zanim znalazł dla niego miejsce na świecie, dziewczęta z IV celi opiekowały się nią, myły, karmiły, prały odzież.