Z dna nędzy – cz.7 – Sylwetki

Sylwetka 1

Wśród dziewcząt pożyczających od nas książki jedna interesowała mnie specjalnie: ta, która ofiarowywała mi 200 rubli za umycie starej. Czoło miała jakieś jasne, szczere, obejście szlachetniejsze, spokojne, pełne godności, głos pewien siebie, w całym zachowaniu się — coś, czym panowała nad towarzyszkami. Przychodząc do nas do celi, zaznaczała swoje zamiłowanie do porządku, a nawet estetyki. O tym poczuciu estetycznym mówił sposób, w jaki się ubierała: ciemno a ładnie. Zawsze była czysto i względnie elegancko ubrana. Wybierając książki do czytania zaznaczała, że lubi specjalnie czytać powieści o rycerzach, bohaterach. Dawałyśmy jej zwykle książki historyczne. W godzinach obiadowych wychodziła na korytarz do mężczyzn, a nie biorąc udziału w flirtach, wypytywała o niejakiego K. Słysząc te pytania, ton, jakim mówiła, zrozumiałam, jak głęboko ją ten K. obchodził. Wkrótce przypadkiem dowiedziałam się, że dziewczyna jest kochanką owego K., groźnego złodzieja i nożowca, znanego z zuchwalstwa.

Arcybaszew twierdzi, że wśród prostytutek, których zmysły są drażnione, gdy serce milczy, często zdarza się właśnie skłonność do idealizującej miłości. Nie umiem ocenić słuszności takiego ogólnego twierdzenia, ale u tej dziewczyny właśnie spostrzegłam silne uczucie połączone z rodzajem czci, uwielbienia dla ukochanego. Takiego tylko „rycerza”, „bohatera” udało jej się spotkać w życiu, dolę jego dzieliła w swoim odczuciu z podniesionym czołem. Była dumną z jego „bohaterstwa”.

F. polubiłam na niewidziane — zawarłyśmy bowiem znajomość przez zamknięte drzwi karcu. Rzecz się tak miała. Gdy kilka dni nie wyprowadzono aresztantek na spacer — przechadzały się po korytarzu więziennym (Avenue de la Douma). Dozorczyni twierdziła, że takie spacery po korytarzu są zabronione. Dziewczęta żądały, aby kilka z nich zaprowadzono do kancelarii, „do naczelnika”. Wobec odmowy ze strony oddziałowej, wszczęła się kłótnia, wśród której jedna z dziewcząt rzuciła dozorczyni obelgę: „Stara k…a.” Zelżona skazała ją za to drakońskim samowładnym sądem na siedem dni karcu. Dni były mroźne, w nieopalonym karcu było bardzo zimno. Służba więzienna, chcąc doprowadzić F. do tego, aby się upokorzyła, straszyła dziewczynę wspomnieniem, że przed dwoma dniami w karcu leżał trup. F. nie ulękła się. Stojąc na stanowisku, iż nie jest karaną, lecz krzywdzoną, weszła do karcu butnie, z pieśnią rewolucyjną na ustach. Przez kilka godzin korytarz brzmiał jej śpiewem: „Krew naszą długo leją kaci…”
Śpiew ten był wyrazem jej uczuć w tej chwili — ale jednocześnie był zemstą nad oddziałową.

Uważając, że dziewczynie stała się krzywda, że dozorczyni postąpiła z nią niesłusznie, że przebywanie w karcu w zimną noc musi być dla niej straszne, zwracałyśmy się w tej sprawie do naczelnika. Obiecał nam uwolnić uwięzioną, byleby, gdy on przyjdzie wieczór robić tak zwaną „powierkę”, F. poprosiła go o to. (Inaczej ze względu na powagę oddziałowej zrobić nie mógł.) Wiadomość tę podałam F. przez drzwi. Ale ona z dumą oświadczyła mi, że ponieważ ukarano ją niesłusznie, bo była delegatką i miała prawo „iść do naczelnika”, nie będzie ona o nic prosiła ani za nic przepraszała — wreszcie, że ona nie jest takim tchórzem jak te, co ją wybrały, a potem się za nią nie ujęły. Spędziła tedy dzień i noc w karcu, a nazajutrz skończyło się tym, że myśmy za nią musiały poprosić. Wyszła z karcu z twarzą mocno zapuchniętą — zapewniała nas jednak, że to zwykłe następstwo przebywania w zimnej bardzo celi. Przeniesiono ją do więzienia na Spokojną — tak iż raz tylko widziałam się z nią. Wyglądała bardzo szaro. Fizjonomia jej, nic nie mówiąca, zmieniła się od razu, gdy zaczęła mówić o minionej awanturze. Uważała, że spotkała ją krzywda od zwierzchności więziennej i od towarzyszek — szła naprzeciw niej z głową podniesioną, gotowa do walki.
O. młoda, mała, drobna, o czarnych, żywych oczach, zadartym nosku i bardzo krzykliwym głosie. W więzieniu była dobrze znaną i lubianą. W chwili gdy do Ratusza przyszła, wakował urząd „porządkowej”; powierzono go O. Zabrała się bardzo energicznie do nowych obowiązków, postanowiła zrobić porządek ze starymi, to jest, te, które grzeszyły nieporządkiem, zaczęła wyrzucać na korytarz wiodący do „dumy”. Powstałe stąd krzyki i lament — sprowadziły nas na korytarz — i tu poznałyśmy naszą nową „porządkową”. Porozumiałyśmy się bardzo prędko: O. doszła do przekonania, że starych wyrzucać nie można. Energię swą zwróciła natychmiast w innym kierunku — postanowiła „sprawiedliwie” rozdzielić pracę więzienną (mycie, sprzątanie itd.), zapędzić wszystkie do roboty. I znów zabrzmiał korytarz hałaśliwymi rozkazami O., krzykiem i płaczem chorych i wariatek. Zaczęłyśmy tedy tłumaczyć O. szczerze, że jest za młoda, za gwałtowna na sprawowanie tak odpowiedzialnego urzędu. Na to nasze twierdzenie zgodziła się natychmiast — bez żalu, dobrowolnie złożyła zaszczytną godność, którą z taką radością, obejmowała. W ogóle z pozoru ostra, gwałtowna, dała się jak dziecko prowadzić. Było to rzeczywiście dziecko, wesołe, śpiewające, uśmiechnięte, ruchliwe, wszystko traktujące jak zabawkę, a przede wszystkim pragnące się wszystkim podobać. Czarną swą główkę owijała czerwoną chusteczką, wpinając w nią jeszcze pożyczone świecidełka; szczerzyła w uśmiechu ząbki do mężczyzn-aresztantów, do strażników, do oddziałowych, do towarzyszek, do nas wreszcie. Bawiąc się krzyczała i rządziła; dla podobania się nam (platonicznego, bo nic od nas nie potrzebowała i nie brała) ścichła i złagodniała w stosunku do towarzyszek. Nieraz myślałam — o chwili, gdy dziecku temu otworzą się oczy, gdy tragedia zarazy wiszącej nad jej głową stłumi śmiech.