W stosunku do nas zrazu zachowała się odpornie, nawet wrogo, nie chciała na przykład przyjąć podawanego jej lekarstwa. Wkrótce zawarła z nami ściślejsze stosunki: przychodziła często załatwiać z nami interesy swych towarzyszek (nici, igły, mydło, papier, pisanie listów, lekarstwa itp.) lub wprost na pogawędkę.
Przyznaję jednak, że w stosunku jej do nas było coś dla mnie przykrego. H. czuła doskonale, że otaczamy ją pewną życzliwością, że ją wyróżniamy, nie mogła się jednak zorientować dlaczego. Często próbowała grać na nas swymi żartami, cynizmem opowiadań, zdawało mi się, że z właściwym jej sprytem szuka gruntu, szuka, co się podoba. Były jednak i ładne odruchy w tym stosunku. Gdy zżyła się z nami, chętnie spieszyła nam z pomocą drobnymi przysługami (starannie pielęgnowała jedną chorą). Raz wieczorem przyprowadzono do cel politycznych nowe aresztantki. H. pospieszyła z pomocą przy instalowaniu się, przyniosła sienniki z odległego składu; śmiała się, że zapracowała sobie „na wódkę”, ale gdy nie znające jej „polityczne” naprawdę chciały jej ofiarować monetę za przysługę, H. obraziła się i nie przyjęła wynagrodzenia.
Inna scena osobiście miłe zostawiła mi wspomnienie.
Miałyśmy w celi pęk czerwonych gwoździków — te jaskrawe kwiaty zachwycały H. Na moją prośbę, aby wzięła sobie jeden, zrobiła to z wielką radością, mówiąc wesoło do towarzyszek, że pośle ten kwiat kucharzowi na etapowym więzieniu. Słysząc to, prosiłam, aby wzięła drugi dla siebie, bo jeśli ona pragnie zrobić kwiatem przyjemność kucharzowi, to ja chciałam, aby kwiat dał jej chwilę przyjemności.
Sądziła, że zrobiła mi przykrość, chcąc oddać coś, co ode mnie otrzymała. Przestała żartować, spojrzała na mnie serdecznie i poważnie podziękowała, mówiąc, że o oddaniu kwiatu mówiła żartem, że schowa go na pamiątkę; w tonie jej była wtedy szczera chęć zrobienia mi przyjemności.
Według opowiadań H. pochodziła ona z rodziny średnio zamożnej. Starsze rodzeństwo jej otrzymało jakoby jakieś wychowanie i naukę — ona tylko po śmierci matki była zaniedbaną. Ojciec miał „kochanicę”, „niby macochę”. O ojcu i jego kochance mówiła z gwałtowną, zawziętą nienawiścią. H. początkowo pracowała w fabryce, potem „na złość ojcu poszła na róg”, stając zawsze w okolicach, gdzie ojciec zamieszkiwał, „aby mu wstyd robić”. Gdy ojciec raz wyjechał na dłużej z Warszawy, wróciła na dwa miesiące do fabryki, ale gdy mówiono ciągle o jej poprawie, „złość ją porwała” — wróciła do poprzedniego życia. Życie to uważała za bardzo ciężkie; „gdyby nie wódka, wytrzymać by nie można”. Dnie całe spała i piła, by w nocy móc pić… i pracować. Jedna z moich towarzyszek, gorąca zwolenniczka antyalkoholizmu (pokutująca za tę ideę w areszcie ratuszowym), próbowała H. przedstawiać szkodliwość alkoholu — rzuciła między innymi zapytanie, czy H. chciałaby, aby jej córka tak piła. „Gdyby moje dziecko miało być takie jak ja – roztrzaskałabym mu głowę. Moje dziecko musiałoby być takie, jak ja sobie myślę.” H. miała w duszy ideał człowieka; miała marzenie dla swojego dziecka.
H. obracała się w sferze nożowników. Opowiadania jej były też nieraz straszne. Brat jej, robotnik przy budowie III mostu, został „zadźgany od nasłanych przez macochę”. Dziewczyna odgrażała się, że macocha zginie przez nią „za brata”. Żalu jednak po bracie nie można było wyczuć, była dzika nienawiść do tej macochy.
O samym swym aresztowaniu opowiadała też jakąś krwawą tragedię wśród zamętu, w którym ją aresztowano. W nóż i jego potęgę H. wierzyła bezgranicznie. Wspominała nam nieraz, że gdyby chciała wrócić do fabryki, to „musieliby” ją przyjąć, choćby inne mieli oddalić. Na razie nie rozumiałam, na czym opiera tę pewność i wiarę. Okazało się, iż H. wierzyła, że nóż i do fabryki wprowadzić ją może.
We flircie korytarzowym H. mało brała udziału; czasem jakby „dla szyku” rzucała przychodzącym mężczyznom trywialne żarty, wybuchy dzikiego śmiechu; nie było w tym chęci podobania się, raczej jakieś cyniczne lekceważenie i pogarda. Natomiast gdy raz jedna z politycznych przedstawiała jej w rzędzie krzywd życiowych prostytutki „brak jasnego szczęścia mdłości”, H. z wybuchem śmiechu rzuciła w twarz przekonywającej ją inteligentki: „Gdy ja świsnę tylko — to przyleci z nożem, gdy będę chciała — to jucha popłynie.” W tej możności rozporządzania ręką uzbrojoną w nóż widziała szczęście — dar miłości.
Nie ulegało dla mnie żadnej wątpliwości, że H. w opowiadaniach swoich puszczała nieraz wodze bujnej fantazji, pozwalała sobie w opowieściach iść dalej niż prawda. Czasem robiła to rozmyślnie, celowo, sądząc, że tym zaimponuje nam, zainteresuje specjalnie. Z drugiej jednak strony czułam czasem, że przy wielkim swym cynizmie H. nagłe zażenowała się własnym opowiadaniem. Spuszczała wtedy głowę, przebierała szeroko rękoma i nogami i widać było, że myśl jej usilnie pracuje, aby szybko znaleźć sposób zmienienia tematu rozmowy. To samo zdarzało się stale, gdy usiłowano ją przekonać, że ma jeszcze taki szmat życia przed sobą, że może wieść je w innej, lepszej formie. Było wtedy tak, jakby dotykano bolesnej rany na jej duszy i jakby ona broniła się przeciw dotykaniu tej rany.
Poświęciłam H. tyle miejsca, bo jednak spomiędzy wszystkich poznanych przeze mnie dziewcząt bezwzględnie ona była najwięcej „kimś”. Czuło się w niej silną indywidualność, dumę, siłę woli, inteligencję. Wszystko to życie spaczyło. Zapewne była to jedna z tych natur, które nie potrafią się nigdy ułożyć w ciasne warunki obecnego życia — było w niej coś z burzy i z wichru, szamotała się dzika, nieokiełznana dusza, która jednak mogła wzlecieć tak wysoko, jak nisko upadła. H. musiała żyć w wirze walki. Życie nie dało jej duszy radości rzeczy pięknych i miłości godnych, nauczyło tylko pogardzać i nienawidzić; przymusem zaś zwalczając szamocące się w niej zło, nie pozwoliło mu wyrazić się w twórczej potędze dobra, w bohaterskiej walce ducha, złamało ją i pchnęło na dno.