Na dalekiej Syberii od dawna mieszkało wielu Polaków, byli to zesłańcy polityczni lub ludzie, którzy wyjechali w świat szukać zarobku. Polacy ci zamieszkiwali Syberię od kilku pokoleń, rozrzuceni po olbrzymiej tej krainie od Uralu do Oceanu Wielkiego, od granic chińskich do brzegów Lodowatego Morza, tworząc czasem wsie całe, gromadząc się najliczniej po wielkich handlowych miastach Dalekiego Wschodu: w Czycie, Wierchnie-Udińsku, Chabarowsku, Władywostoku, Charbinie.
W czasie wojny liczba Polaków na Syberii wzrosła ogromnie. Przybyli tam jeńcy wojenni, Polacy z wojska austriackiego i niemieckiego oraz wielki tłum ludzi wygnanych z wiosek rodzinnych przez cofające się wojska rosyjskie, tłum tak zwanych uciekinierów — „bieżeńców”. Liczono około 100 000 uciekinierów polskich na Syberii.
Od roku 1919 Syberia Wschodnia stała się polem strasznych, zaciętych walk. Zbuntowani jeńcy czechosłowaccy, bolszewicy, ich wróg generał Kołczak, Japończycy — wydzierali sobie kolejno władzę nad tym krajem, niszcząc, paląc, mordując nieprzyjaciół. Ludność cywilna, gnana i prześladowana, uciekała przed siebie na wschód, aż nad Ocean Wielki.
Kraj wyniszczony nie mógł wyżywić gromadzącej się nagle ludności. Głód, nędza, choroby, śmierć — trapiły te tłumy polskie na dalekiej obczyźnie. Rzuceni losem na drugi kraniec świata, marzyli o powrocie do kraju, odcięci od niego dwoma oceanami lub równie trudną do przebycia przestrzenią Syberii i Rosji, gdzie toczyły się walki, a walczące armie nie przepuszczały podróżnych.
Opiekę nad tymi nieszczęsnymi ofiarami wojny rozciągnął Polski Komitet Ratunkowy we Władywostoku.
Komitet ten dawał zapomogi pieniężne, pomoc lekarską, pomieszczenie, żywność, odzież, lecz przede wszystkim rozciągnął opiekę nad dziećmi, zakładając dla nich: domy wychowawcze, szkoły, ochrony. Ponieważ mnóstwo dzieci opuszczonych i osieroconych tułało się po Syberii bez opieki (podobno około 4000), odsyłano je do tego Komitetu. Wkrótce Komitet nie był w możności wyżywić, odziać, zaopiekować się tak liczną dziecinną rzeszą. Postanowiono dzieci te odesłać do kraju, ale podróż z Władywostoku do Polski (przez Ocean Wielki, Amerykę, Atlantyk) jest bardzo kosztowna. Zwrócono się więc o pomoc do Polaków w Ameryce… Ci pomoc obiecali, oświadczyli nawet gotowość zajęcia się 300 dziećmi, dania im opieki i utrzymania, zanim warunki pozwolą na powrót ich do kraju. Opiekę zapewnił im Amerykański Czerwony Krzyż.
Lecz ofiarniejszy jeszcze w stosunku do tych dzieci polskich okazał się Japoński Czerwony Krzyż: obiecał przewieźć dzieci z Władywostoku do Japonii na swoich statkach, gościć je w Japonii do wyjazdu do Ameryki lub do kraju. W piśmie polskim, wychodzącym w Tokio, „Echa Dalekiego Wschodu”, mamy bardzo ciekawy artykuł, opisujący podróż dzieci polskich do Japonii i pobyt w gościnie u Japończyków.
Gdy pani Bielkiewiczowa, prezes Polskiego Czerwonego Krzyża na Dalekim Wschodzie, powróciła z Japonii z dobrą nowiną, obietnicą gościny i pomocy, radość wśród dzieci była wielka, słychać było jeden okrzyk: „Jedziemy do Japonii.” Pytania sypały się ze wszystkich stron. Musiała opowiadać, że mieszkania są z papierowymi ścianami, które się rozsuwają, że podłogi są wysłane miękkimi matami, że wszędzie wiele pięknych kwiatów, że Japończycy chodzą w drewnianych bucikach i w pończoszkach o jednym palcu; zamiast sukienek noszą piękne wzorzyste kimona, że wszyscy są grzeczni… Naturalnie nie obeszło się bez nauk, że okien papierowych nie można palcami wydzierać; że w mieszkaniu chodzi się bez bucików, aby nie zniszczyć mat; że trzeba być bardzo grzecznym, aby jechać, bo w Japonii nikt się nie kłóci, nie gniewa, wszyscy są bardzo uprzejmi…
Dzieci, uszczęśliwione nadzieją ujrzenia Japonii, zapewniały, że będą bez zarzutu. Przyszły dnie pracowite, rozpoczęło się wyrabianie paszportów, pranie, łatanie sukienek, przygotowania dla pierwszej grupy, która miała wyjeżdżać itd. Wreszcie 20 lipca 1920 roku pierwsza grupa, pięćdziesiąt troje dzieci, gotowa była do drogi. Mali wędrowcy byli wzruszeni. Czekało ich nowe życie, nowe światy.
Zajechały automobile francuskie i japońskie (koleje żelazne nie chodziły). Sprzed sierocińca polskiego ruszył szereg samochodów osobowych i ciężarowych, naładowanych dziećmi. Śpiew dziecięcy polski rozbrzmiewał po ulicach Władywostoku. Ostatnie pożegnanie Dalekiego Wschodu. Ludzie stawali na trotuarach, ze zdziwieniem patrząc na takich podróżnych. Na statku japońskim wszystko było przygotowane dla małych podróżników. Na podłodze nakryto serwetą do posiłku. Konsul japoński przybył pożegnać dzieci i życzyć im szczęśliwej podróży. Jeszcze chwila, statek powoli odbija od brzegu, dzieci powiewają chustkami, brzmi chóralna pieśń polska.
Na statku, korzystając z pięknej pogody, najwięcej czasu spędzono na pokładzie. Załoga okazywała dzieciom wiele życzliwości. U brzegów japońskich przywitano dzieci darami: ciastka, cukierki, zabawki; wykąpano je, nakarmiono i zawieziono do Tokio.
Fudukenkwai, tak nazywa się ochronka dobroczynnego buddyjskiego towarzystwa w Tokio. Tam w japońskich domkach, położonych w ogrodzie, mieszkały dzieci polskie, gdy drugą część zabudowań zajmowały sieroty japońskie.
Mieszkając prawie pod jednym dachem, bo w jednym ogrodzie, dzieci poznały się i zaprzyjaźniły wkrótce. Mówiąc obcymi i tak niepodobnymi językami, zaczęły się wkrótce rozumieć, razem śpiewały pieśni japońskie i polskie, wymawiając wyrazy obce wyraźnie i dobrze.
Życie dzieci polskich w Tokio było bardzo urozmaicone: rano lekcje i praca, pomoc w gospodarstwie, przy szyciu, praniu itd., po południu gry, spacery. Młodzież japońska nie tylko odwiedzała polskich gości swoich, obdarzała ich serdecznie mnóstwem drobnych podarków, łakoci, zabawek, ale przychodziła przewodniczyć im na wycieczki po mieście i okolicy.
Raz zaprowadzono ich do wspaniałej świątyni Zojodi, jednej z najpiękniejszych świątyń na świecie. Kapłan buddyjski, Kambayashi, który wiele okazał pomocy dzieciom polskim, spotkał je u drzwi świątyni; wyszedł też do nich dziewięćdziesięciotrzyletni staruszek, arcybiskup buddyjski, prowadzony z dwóch stron pod ręce, ubrany w czerwoną szatę, złotem bramowaną, witał, błogosławił każde, gładząc po głowach. Gdy dzieci, zwyczajem polskim, całowały jego ręce, Japończycy, nie znający tego obyczaju, patrzyli na to ze wzruszeniem.
Innym razem urządzono wycieczkę do Nikko. Cudny las kryptomerii (sosen japońskich), w którym stoją świątynie słynne z rzeźb i grobowców. Starsze dzieci, zwiedziwszy Nikko, wyruszyły na wycieczkę w góry do jeziora Czusendzy.
Każda nowo przybywająca do Japonii grupa dzieci polskich witana była i przyjmowana z tą samą serdecznością.
Gdy podczas pobytu jednej z grup dziecięcych wybuchła wśród nich straszna zaraza tyfusu, japońskie siostry Czerwonego Krzyża pielęgnowały je z macierzyńską troskliwością i opieką. Jedna młodziutka dwudziestoletnia siostra Maitsuzawa tę dobroć dla „obcych” dzieci życiem przepłaciła, zaraziwszy się tyfusem, zmarła. Polskie Towarzystwo Czerwonego Krzyża przesłało dla uczczenia jej pamięci krzyż zasługi.
Dzieci po kilkutygodniowym pobycie w Japonii wyjeżdżały dalej w świat do Ameryki. (Dzieci te, wróciwszy do Polski, będą mogły ze słusznością powiedzieć, że objechały świat wokoło.)
Każda grupa wyjeżdżających żegnana była serdecznie, zwłaszcza przez małych towarzyszy japońskich z Fudukenkwaju. Odprowadzano ich pochodem, życząc szczęśliwej drogi: „Porando Kodoma” (Polskim dzieciom). Przedstawiciele Japońskiego Czerwonego Krzyża towarzyszyli wyjeżdżającym do chwili odejścia statku od brzegów japońskich, obdarzając na drogę owocami i słodyczami.
Trzysta sześćdziesiąt dzieci i czterdzieści starszych osób przejechało tak przez Japonię do Ameryki, gdzie przyjęte serdecznie przez Amerykański Czerwony Krzyż lub stowarzyszenia polskie w Ameryce — zatrzymały się częścią w San Francisco, częściowo pod Chicago (trzysta) w Niles.
W lutym 1922 roku przybyła do Polski już pierwsza grupa dzieci syberyjskich, jadąca z Japonii nie przez Amerykę, lecz drogą okrężną przez Ocean Indyjski i Kanał Sueski. We wrześniu roku bieżącego wyjechały z Tokio dwie grupy, które w listopadzie powrócili do kraju przez Gdańsk. Dzieci te przeżyły na pewno wiele bardzo ciężkich chwil, ale wśród tej wielkiej liczby nieszczęśliwych polskich dzieci-tułaczy są najszczęśliwszymi wybrańcami, które dobroci i serca ludzkiego zaznały niemało.
Dziś wróciły do kraju — przewieziono je do zakładów wychowawczych, częścią do Bojanowa (przez Rozwadów), około sto pięćdziesiąt jest w barakach na Powązkach w Warszawie i około sto w schronisku przy ul. Lubelskiej na Pradze.
Jak je tu przywitają dzieci polskie?