Czerwieńcy, stojąc na stanowisku: „Wszystko — albo nic”, na wprowadzanie reform patrzyli niechętnie, bali się, że kompromis uśpi czujność narodu; przyjmowanie udziału w tworzonych przez władze zaborcze instytucjach uważali za zdradę, za „umizgi Targowicy do Moskali” — postanowili do wyborów w Warszawie nie dopuścić; odgrażali się, że rozpędzą zgromadzenie wyborcze, choćby im przyszło gnić w Cytadeli lub na Sybirze.
Rozrzucali po mieście odezwę, zatytułowaną „Narodzie, baczność!”, przypominającą, że „Pan w Polsce to wrzód w ciele”, że „wąż nieszkodliwy jest pod nogą, ale szkodliwy w zanadrzu” — „żadnych łask od katów nie przyjmuj” — wreszcie wołali: „Nie daj radzić pod batem, bo to moskiewskie byłyby rady.”
Grupy umiarkowane, reprezentujące niejako centrum, wahały się, potem godząc się z myślą o współpracy w samorządnych instytucjach, chciały jednak, aby wyborcy, jako ciało zbiorowe, wypowiedzieli żądania narodowe i podpisali dwa adresy: jeden do Rady Stanu, żądający równouprawnienia Żydów — drugi do namiestnika, domagający się reprezentacji obywatelskiej całego kraju.
„Strażnica” zrazu też zajmuje stanowisko niepewne; pisze o „ciężkich zadaniach”, „trudnym położeniu”. Dnia 21 września wyraża się już w kwestii wyborów jasno i zdecydowanie: „Musimy koniecznie przystąpić do zbliżających się wyborów, aby wprowadzić do nich ludzi zacnych, kraj miłujących, którzy by sprawę narodową mieli na oku, w przeciwnym razie rząd najezdniczy przeprowadzi swoich kandydatów, którzy, zasłonieni mandatami, paraliżowaliby dążności kraju.”
Zwolennicy takich przekonań wydali cały szereg broszur (Co mam zrobić z tym fantem, co go trzymam w ręku, Tak lub nie — przypisywane Wielopolskiemu — itd.) i odezw, z których najszerzej rozpowszechniona głosiła: „Wybory do rad nie są reformą, dotyczącą naszego bytu politycznego, ale ulepszeniem administracyjnym, z którego korzystać, które spotrzebować powinniśmy. One nas nie uśpią, ale dodadzą sił do działania.”
W przeddzień wyborów była piękna jesienna niedziela. Na ulicach tłumnie i gwarno, wszędzie rozprawiano, spierano się. Chłopcy rozlepiali na murach odezwy, tłum biegł za nimi, czytał z okrzykami zadowolenia lub oburzenia, często zdzierał, aby na miejsce zdartej odezwy nalepić inną, głoszącą przeciwne hasła.
Nazajutrz tłumy zalegały place przed Ratuszem i gmachem Staszica, gdzie mieściły się pierwsze sale wyborcze.
Wobec pogłosek o zamiarach rozbijania zgromadzeń przez czerwieńców — popularny wśród sfer rzemieślniczych studniarz, Marcin Borelowski (późniejszy partyzant — Lelewel), zorganizował straż, złożoną z robotników i rzemieślników dla strzeżenia biur.
Ostrożność ta była zupełnie zbyteczna.
Grupa młodzieży, prowadzona przez Szachowskiego i Apolla Korzeniowskiego, po nabożeństwie u Św. Krzyża („za pomyślność i jedność wszystkich ziem polskich”) wyległa na placyk koło Kopernika, rozrzucając między zgromadzonych proklamację.
Lud czytał i wahał się. Gdy, wywołany przez tłum, hrabia Andrzej Zamoyski wyszedł z biura wyborczego — i podanej mu przez Korzeniowskiego odezwy nie przyjął, Szachowski odezwę ową głośno odczytał jako mandat ludu do wyborców. Odezwa głosiła, że ustawa wyborcza, nadana przez cesarza, jest szyderczą odpowiedzią na adres, podany dnia 28 lutego, że jest zamachem na jedność ruchu narodowego, „oszukaństwem administracyjnym, bo artykuły jej poddają radnych pod samowolę gubernatorów”, „nicością wobec trwającego prawa wojskowego”, „sidłem, w które ułowione Królestwo bierze rozbrat z rodzonymi swymi ziemiami Litwy i Rusi”. Obiecywała wyborców poprzeć „potęgą głosu ludu, którego wola dyktuje prawa narodu”, jeśli zanim przystąpią do wyborów — śmiało zabiorą głos — i wypowiedzą rządowi cesarskiemu, że: „1) ustawa wyborcza nie odpowiada żądaniom i nie zadowala pragnień narodu polskiego; 2) że ustawa nawet najlepsza, lecz tycząca tylko Królestwa, obraża bratnie uczucia dla Litwy i Rusi; 3) że wypowiedzenie woli narodu jasne, zrozumiałe i szczere zależy tylko od powołania jego żywiołów do wydania tego głosu.”
Tłum, słuchając, potakiwał, ale gdy za chwilę z tego samego krzesła przemawiał Andrzej Zamoyski, przedstawiając pożytek nadanych instytucji, przemówienie jego przyjęto entuzjastycznie. Nastrój tłumu chwiejny był i zmienny. Wybory dalsze odbyły się spokojnie. Były chwilowym zwycięstwem grup białych. Odezwa nie była „mandatem ludu”.
Z urny wyborczej wyszli przeważnie przedstawiciele liberalnych grup mieszczańskich, w znacznej części członkowie byłej Delegacji Miejskiej. Wśród społeczeństwa żydowskiego udział w wyborach biorą tylko sfery asymilatorskie. „Jutrzenka” ostrzega współwyznawców, aby przez „patriotyzm religijny” nie wybierali radców tylko spomiędzy siebie; twierdzi, że kraj potrzebuje najlepszych sił, a oni są nowicjusze w życiu publicznym. Głos to zatem pro patria — nie pro domo.
Na radnych wybrano: księdza Wyszyńskiego, szewca Hiszpańskiego, Andrzeja hrabiego Zamoyskiego, generała Lewińskiego, Józefa Kwiatkowskiego, Henryka Krajewskiego, Matiasa Rosena, Józefa Grabowskiego, dra Chałubińskiego, Kazimierza Kaszewskiego, Dominika Zielińskiego, Ignacego Natansona, Henryka Muklanowicza, Izraela Gesundheita (rabina), A. Frączkiewicza, J. Piotrowskiego, A. Preissa, W. Trzetrzewińskiego, Ed. Siwińskiego, nauczyciela, sędziego Siekierskiego, Leopolda hrabiego Kronenberga, księdza bazylianina Broniewskiego, Ksawerego Szlenkera i Włodzimierza Dębeka.
Na zastępców: dra Helbicha, J. Grabowskiego, mularza Szpadkowskiego, pastora Otto, księdza Orzeszkowskiego, Paradowskiego, Barcińskiego, Szmurłę, Bogdańskiego, Scholtzego, Temlera, H. Toeplitza, Rodkiewicza, Feista, Andrzeja Brzezińskiego, Rudzkiego, K. Lipińskiego, Norwida, Hildta, J. Baranowskiego i Ksawerego Nowickiego.