Wielki procent aresztowanych (plus-minus połowę) stanowią prostytutki. Aresztowane z różnych powodów, najczęściej za niewypełnienie przepisów reglamentacji: już to nie stawiły się w oznaczony dzień w komisji sanitarnej, chodziły nie po wyznaczonym im rewirze, nie posiadają biletu, urządziły po pijanemu awanturę z „gościem” lub policją itp. — wreszcie cały szereg pokutuje za popełnioną kradzież lub za towarzyszenie złodziejom. Jedne z nich odsiadują karę (tak zwaną odsiadkę), inne oczekują etapu, który odstawia je na miejsce urodzenia lub na „pobyt”.
Ogół tych dziewcząt zna Ratusz i one są tu znane; nowicjuszki stanowią zwykle mały procent. Wieczorem, gdy cele zamknięte i cisza na korytarzu zupełna, co jakiś czas słychać otwierające się drzwi z pokoju dyżurnej, rozlegają się kroki nowej aresztantki („nowa dusza do Ratusza”). Rzadko kroki to niepewne, potrzebujące wskazówek oddziałowej; prawie zawsze są to dziewczęta, które drogę tę już znają. Kto raz wchodzi do Ratusza, wraca tu często. Dwudziestodwuletnia dziewczyna, pokazując na swoją gęstą czuprynę, mówiła: „Ile mam włosów na głowie, tyle razy siedziałam w Ratuszu.” Sławna w areszcie Mańka Kalosz obchodziła już jubileusz: pięćdziesiąty raz odsiadania w areszcie. Ucieka ona ciągle z „pobytu”, gdzie z żółtym paszportem pracy znaleźć nie może, musi wracać do Warszawy, musi kraść (patrz Konopnickiej Pod prawem). W ciągu tych dwóch miesięcy zdarzało mi się widzieć, że te same dziewczyny wracały do aresztu po dwa, trzy razy, a spotkałam i takie, z którymi poznałam się na „Serbii” przed dziewięciu laty lub w Ratuszu przed pięciu laty, a życie ich przez cały ten czas upływało między więzieniem i pobytem. Kto raz dostaje się z aresztu na pobyt, skazanym jest właściwie na dożywotnią karę przymusowej kradzieży, aresztu i pobytu. Widać areszt i pobyt jako środek leczniczy na rany społeczne nie są najskuteczniejszym lekarstwem.
Błądzą ci, którzy mówią o „duszy prostytutki”. Patrzymy zwykle na prostytutki, jakby wiązał je nie tylko zawód, ale nić pokrewieństwa duchowego, podobieństwo struktury duchowej, jakby stanowiły jeden typ duchowy „publicznej kobiety” — różnej zgoła od reszty ludzi. Tymczasem naturalnie jest tyle dusz, ilu ludzi. Spotykają się wśród nich te same i takie same typy, jakie spotykamy w innych sferach kobiet. Jedne są ciche i spokojne, inne burzliwe; jedne bierne, apatyczne, bez temperamentu; inne czynne, ruchliwe, podniecone; jedne szczere i proste, inne sztuczne i fałszywe; jedne pokorne i uległe, inne dumne i zbuntowane; są i miłe, i wstrętne, dzikie i łagodne, szlachetne i podłe itp. Nawet w tych dziedzinach duszy, na których warunki ich życia najsilniej odbić by się mogły, typy są różne: jedne podniecone zmysłowo, inne bierne narzędzia; jedne cyniczne, inne nieśmiałe i wstydliwe. Może to kogo śmieszyć, ale ja wierzę, że wśród prostytutek obok perwersji i wyuzdania można spotkać czyste i niewinne dusze. Są tu wszystkie typy pośrednie aż do krańcowych: anielskiego i zwierzęcego. Wszystkie je dotyka wielkie nieszczęście, wszystkie dotyka wielka krzywda, ale każde nieszczęście inne, każda krzywda inna, tak jak każda dusza inna. Los swój przyjmują też rozmaicie: jedne nie rozumieją życia i niedoli swojej, inne są z nią pogodzone, tamte boleją, tęsknią do lepszej formy życia, jeszcze inne buntują się, walczą.
Jedną z cech względnie ogólnych u prostytutek (jak u większości kobiet) jest wielkie zamiłowanie strojów. Jaskrawa bluzka, chusteczka, wstążka, grzebień, świecidełko, nawet włóczka kolorowa wpleciona we włosy stanowi uciechę niemałą. Na strojną suknię towarzyszki patrzą z zachwytem, korzą się przed jedwabną halką, której właścicielka nie jest już towarzyszką szarego tłumu, ale „panienką”. W ogóle klasowość, oparta na ekonomicznych warunkach, rozwinięta jest bardzo silnie — i ściśle przestrzegana. „Panienki” lekceważą szary tłum, mówią o nim z pogardą, mało się z nim zadają. Trzymają się gromadką, siedząc lub leżąc obok siebie na siennikach, przy czym ustalił się zwyczaj, że zajmują one w celi najlepsze miejsce, koniec pryczy od strony okien, najjaśniejszy i najdalej położony od leżących na ziemi staruch.
Najmniej stykałam się z tą grupą i może dlatego właśnie nie udało mi się wśród nich zaobserwować objawów współczucia, solidarności z tak bliską im jednak biedotą. „Panienki” zewnętrznie wyróżniają się strojem, sposobem życia (rozporządzając pieniędzmi, posyłają sobie na miasto po zakupy), kultura ich jednak jest bardzo zewnętrzna, wiele z nich na przykład nie umie pisać, a w wybuchach gniewu, w obejściu codziennym są równie ordynarne jak najbiedniejsze ich towarzyszki.
Tak zwane „dziewczyny” czują się przeważnie czymś niższym od bogatszych swych towarzyszek, zwykle są względem nich pokorne, usłużne, a nawet jeśli są dumne i lekceważące, to w dumie tej i lekceważeniu czuć właśnie poczucie różnicy klasowej. Same najczęściej głodne i obdarte, pysznią się wobec nieprostytutek strojnymi towarzyszkami, ich elegancją, ich szczęściem. Raz wieczorem z dumą i zadowoleniem przyprowadziły do naszej celi (pozorując tę wizytę prośbą o nici) towarzyszkę, wystrojoną w jedwabną suknię, pokrytą wierzchem koronkowym. Nie tylko nie rozumiały naszej obojętności na ten strój, ale czułam to, że na razie miały żal, iż tak mało zainteresowałyśmy się nim, że żadna nie podeszła obejrzeć go bliżej, ocenić należycie. Przyznaję, przykro mi było potem, że nie potrafiłam ucieszyć współczuciem ich radości, przykro mi było, że jedna z moich towarzyszek nazajutrz fakt ten wzięła za przedmiot do pogawędki umoralniającej.
Strój to jedyna ich radość życiowa!
Strojnisie, żałując pięknej sukni do celi więziennej, często oddają stroje swe do przechowania oddziałowej, a siedzą przeważnie w bieliźnie i halkach, nie zdejmują jednak kolczyków, bransolet, świecideł, które zniszczeniu nie ulegają, a oczy cieszą. Z radością pożyczają od towarzyszek barwnych chusteczek, wstążek i błyskotek, aby się nimi choć przez krótką chwilę nacieszyć. Z drugiej strony te same ozdoby stanowią najczęściej przedmioty kradzieży w IV celi. Raz tylko słyszałam sprawę o ukradzenie pieniędzy, czasem jedna biedota kradła drugiej koszulę lub spódnicę, ale najczęściej sprawy toczyły się o „zaginioną” chustkę, wstążkę, grzebień, mufkę, woalkę itp.
A jednak sama miałam takie zdarzenie: zginęła mi broszka, nie było jej kilka dni, pogodziłam się z tym. Gdy jedna z „dziewczyn” myła podłogę w naszej celi (była w celi zupełnie sama), znalazłszy moją zgubę, zwróciła mi ją zupełnie tak po prostu, naturalnie, że nie śmiałabym jej za to żadnym datkiem wynagrodzić.
Zdjęcie w artykule zostało wykorzystane na podstawie licencji Creative Commons. Autor zdjęcia: matysek (Flickr)