Z. to młoda, osiemnastoletnia dziewczyna, od lat trzech prostytutka. Siostra cioteczna przywiozła ją z Żyrardowa do Warszawy, „do służby”, a oddała do domu publicznego, w którym sama „pracowała”. Drobna, wątła, niedorozwinięta fizycznie, o nikłej, pospolitej twarzy, cicha, nieśmiała, wiecznie na usługach innych. Z. to jedna z tych biernych natur, które zawsze pójdą tam, dokąd ją pchną. Z zawodem jej łączyła ją tylko chęć ubrania się. Rozpytywała nas raz o teatr — skończyła tym, że żałuje, iż nie wstąpiła do teatru, bo tam łatwiej ładnie się ubrać. Z. z przerażeniem patrzała w przyszłość, bojąc się zarazy. Czuło się, że łatwo bardzo porzuciłaby swój zawód, gdyby jej kto dopomógł — sama jednak nie będzie miała sił i energii, aby to uczynić. Aresztowana na ulicy za to, że nie stawiła się kilka razy z rzędu w komitecie sanitarnym, miała być odstawiona do miejsca urodzenia. Biadała nad tym, co z sobą zrobić — nie miała ani grosza. „Pani” prowadząca zakład na listy Z. o przyniesieniu jej bielizny i kilku złotych na powrót do Warszawy — nie odpowiadała wcale. W Żyrardowie — do rodziców wstydzi się pójść, „bo jak im się pokaże?” Z. umiała czytać i czytała chętnie; dziwnym przy jej braku inteligencji wydawało mi się upodobanie jej do poezji. — Piosenki Konopnickiej, Asnyka podobały jej się lepiej niż powieści, a gdy raz dobrała się u nas do liryk Tetmajera — była nimi zachwycona.
W ogóle Z. było to małe, bezradne, głupie dziecko, bez temperamentu, bez inteligencji, bez możności zrozumienia i odczucia krzywd swoich życiowych. Ileż podobnych jej dziewcząt spotykałam w innych sferach, gdzie były cichymi, poczciwymi zerami…
Dozorczynie więzienne niejednokrotnie nas zapewniały, że gdy „przyjdzie H.”, nie będziemy śmiały wejść do IV celi. H. bano się w ratuszowym areszcie. W opowieściach wyglądała jak legendarny diabeł. Przyznaję, że oczekiwałyśmy z upragnieniem poznania się z nią. Zwiastował nam jej przybycie usłyszany na korytarzu obcy głos, bardzo hałaśliwy, o tonie bezwzględnym, rozkazującym, po pijacku ochrypłym, głos wybuchający co chwila brutalnym śmiechem.
H. ma lat 22, gęstą rudą czuprynę, żywe bardzo, pełne wyrazu szare oczy, twarz dużą, bladą, nalaną, zmysłowe usta blade, bezkrwiste, ręce i nogi grube i ordynarne. W jej rozwichrzonej czuprynie i w oczach jest wyraz i życie, ale twarz i całe ciało robią wrażenie ciężkie, anemiczne, nabrzmiałe, bez wdzięku. Usta pełne śmiechu i żartu, ale w jej uśmiechu i żarcie brak zupełnie wesołości — jest coś robionego, cynicznego i trywialnego. Czułam, że w duszy H. nie śmieje się nigdy.
H. ubrana jest niedbale, nieporządnie; całe dnie chodziła bosa, roztargana. Wychodząc na spacer na podwórze, ubierała się w eleganckie palto, czesała modnie rozwichrzoną czuprynę, wdziewała buciki na wysokich obcasach, ale w ubraniu tym ruszała się sztucznie, czuło się, że jest jej w nim nieswojo. Nie spostrzegłam nigdy, aby ubraniem chciała imponować innym albo żeby jej ubranie strojne imponowało. Lubowała się tylko w czerwonym kolorze; bluzki jej, spódnice, wstążki, nawet włóczka, którą zawiązywała włosy, były czerwone. Opowiadała, że lubi, aby do niej pisywano listy na czerwonym papierze zielonym atramentem: „kolory nadziei i miłości”. (Pisać nie umiała, ale niechętnie przyznawała się do tego.)
H. była wiecznie w ruchu, choć prawie nigdy nie robiła nic. Gdy rozdawałyśmy roboty, chwytała każdą, lecz po chwili rzucała lub kazała komuś robić ją za siebie. (Raz tylko widziałam ją pracującą dłużej, gdy żmudnie nawlekała długi sznurek drobnych paciorków… czerwonych.) Nie widziałam też nigdy, aby brała udział w pracach około utrzymania porządku w celi — i nikt nie śmiał jej tego zaproponować. Czytania słuchała chętnie, biorąc udział w dyskusji, ujawniając przy tym dużo inteligencji i samodzielnego sądu.
W IV celi H. rządziła nieograniczenie; wszystkie towarzyszki słuchały jej nie rozumując zupełnie. Nie należała do „panienek”, ale i te ulegały despotycznej władzy. W ogóle H. robiła wrażenie osoby stojącej oddzielnie, ponad tłumem.
Wpływu swego używała często na swoją korzyść, spokojnie wyzyskiwała inne, zabierając to, co jej się podobało; kazała sobie usługiwać, nie licząc się z nikim, zmuszała inne, by stosowały się do jej woli. Nie kłóciła się z nikim, wojen ze starymi nie prowadziła. Czasem nawet słabszym towarzyszkom, nowo przybyłym śpieszyła z doraźną pomocą. Zdawało mi się nieraz, że egoistycznych swych zapędów wstydziła się wobec nas, pokrywając zawstydzenie brutalnym śmiechem lub udanym cynizmem.
Jeżeli towarzyszkom imponowała silną wolą, śmiałością, sprytem, to zwierzchność jej bezpośrednia w więzieniu ulegała H. z innego powodu: bała się jej krzyków i awantur. Życie nauczyło H., że w jej położeniu broń to silna, i posługiwała się nią często. Opowiadała nam niejednokrotnie, jak w więzieniach, na etapach wywalczała sobie należne jej prawa, a nawet przywileje awanturami. Opowiadała na przykład, jak kiedyś w Łukowie w czasie okropnej niepogody nie chciano dać jej miejsca na wozie, chciano gnać pieszo na miejsce przeznaczenia; H. podniosła na rynku wrzask, że iść nie może, że strażnicy ją biją. Tak krzyczała, tyle narobiła hałasu, że zebrał się tłum; nie tylko nikt nie śmiałby jej tknąć, ale żądaniu jej pierwszemu uczyniono zadość. Historię tę H. opowiadała z dumą i zadowoleniem. W Ratuszu czując się chorą, żądała, aby ją przenieśli do „separatki” (oddzielnej celi) — żądanie to popierała groźbą awantury. Celę oddzielną dostała. W dwa dni powróciła z niej uspokojona, zadowolona, twierdząc, że lubi czasem być w ciszy i samotności. Smutne jej życie przekonało ją, że spryt tylko to życie ułatwić jej może, szła tedy w życie ze sprytem, dumna z niego; dumna i szczęśliwa nie tylko wtedy, gdy sprytnie udało się jej uratować od nieszczęścia, uchronić przed krzywdą, lecz dumna i z tego, gdy sprytem udało się jej wywieść w pole, wyzyskać innych. Zdaje mi się, że w tej radości główną rolę grało nie zadowolenie ze zdobytego zysku, lecz radość ze swej siły. Cieszyła się, gdy „naciągnęła” kogoś na papierosy. Rozczęstowała je, opowiadając przy tej sposobności ciągle o swym „nabraniu”.