Zbiorowy czyn

Zbiorowy czyn

Od lat kilku co dzień prawie słyszymy o pracach ame­rykańskich stowarzyszeń, ratujących zniszczone kraje Europy.

W czasie wojny stowarzyszenia amerykańskie niosły wszędzie, bez względu na narodowość, wydatną pomoc ran­nym i jeńcom; karmiły głodnych, zaopatrywały w odzież obdartych i bosych, często prawie nagich; zgnębionym, samotnym, często zrozpaczonym dostarczały nawet rozry­wek.

Skądże stowarzyszenia te biorą fundusze na olbrzymie zapasy żywności, odzieży, obuwia? Kto jest właściwie ofia­rodawcą tak hojnym?

Odpowiedź musi brzmieć: wszyscy, całe społeczeństwo.

Liczba członków tych stowarzyszeń ratujących ludzi — jest olbrzymia. Do niesienia pomocy potrzebującym jej poczuwają się wszyscy, bogaci i biedni, mężczyźni i kobie­ty, starzy, młodzi i dzieci. Poczucie to wśród dzieci jest nie mniejsze niż wśród dorosłych. Czy można sobie wy­obrazić, że w 1920 roku do Towarzystwa Czerwonego Krzy­ża należało w Stanach Zjednoczonych 14 000 000 (czter­naście milionów) dzieci szkolnych! Na Wyspach Filipiń­skich 227 000 dzieci było członkami Czerwonego Krzyża (w Chinach 15 000). Dzieci te wnoszą nie tylko maleńkie składki roczne, ale starają się one pomóc stowarzyszeniu w różny sposób: urządzają śpiewy chóralne, hodują kwia­ty na sprzedaż, robią roboty różnorodne, dające się spie­niężyć, podejmują się zbiorowo lub pojedynczo prac płat­nych — opłatę oddając stowarzyszeniu.

Większość tych dzieci jest niezamożna, pojedyncze dziecko słabe i niezdolne do niesienia pomocy; czym może być zbiorowy wysiłek dzieci, pokazuje następujący fakt:

Pewien dziennikarz amerykański, wróciwszy z Rosji, opisał w gazecie newyorskiej, w jakich to strasznie cięż­kich warunkach muszą się uczyć dzieci w Rosji. Nie tylko nie mają książek ani kajetów, ale nawet ołówków. Bywa tak, że na całą szkołę znajdzie się kilka albo kilkanaście ołówków.

Dorośli przeczytali, pokiwali pewnie głowami z ubole­waniem, a niektórzy może powiedzieli: „dobrze im tak, po co są dziećmi bolszewików?”, a potem odrzucili gazety. I na tym by się skończyło, gdyby w Ameryce nie było dzieci. Ale, na szczęście w Ameryce były dzieci, które rów­nież czytały ową gazetę i wyczytały w niej, że w Rosji Sowieckiej dzieci nie mogą się uczyć, bo nie mają czym pisać, i że potrzeba dwóch milionów ołówków i dwóch milionów stalówek, aby nauka w Rosji mogła być jak należy prowadzoną.

Dwa miliony ołówków! Może gdyby nasze, pol­skie dzieci to przeczytały, każde pomyślałoby sobie: cóż pomoże mój jeden ołówek, kiedy tam potrzeba aż dwóch milionów? I obejrzawszy swój ołówek, włożyłoby go z powrotem do piórnika, Ale w Ameryce każde dziecko wie, że nie wolno mu nigdy powiedzieć: „co ja mogę sam jeden zrobić?”, bo każde czuje się członkiem społeczeństwa i przyzwyczajone jest robić, co do niego należy, nie oglą­dając się na innych. Każde dziecko chciało więc swoim j ednym ołówkiem przyjść z pomocą dzieciom Rosji, nie martwiąc się wcale, że tych ołówków trzeba dwa mi­liony. I zaczęły dzieci znosić ołówki do redakcji owej gazety. Przychodziły przeważnie dzieci robotnicze, dzieląc się tym, co same posiadały. I znosiły te ołówki przez dnie, tygodnie. Po upływie dwóch miesięcy w redakcji były już worki ołówków.

Ten czyn dzieci zawstydził dorosłych. Trzy gazety zwró­ciły się do czytelników z odezwą, nawołując do zbierania składek na pióra i ołówki dla dzieci Rosji robotniczej. Po­sypały się składki i w krótkim czasie zebrano poważną ilość dwóch milionów piór i ołówków.

Dziś, gdy Rosję gnębi i niszczy klęska tak straszliwego głodu, jakiej świat nie pamięta; gdy w całym świecie lu­dzie serca i duszy spieszą ratować mrących z głodu bra­ci — dzieci w Ameryce, w Niemczech, Szwajcarii, Holan­dii, Norwegii, Austrii itd. starają się spieszyć z pomocą głodnym braciom i siostrom.

I tak w Steglitz pod Berlinem dzieci szkolne postano­wiły zająć się dziesięciu dziećmi głodującymi w Rosji, za­opatrzyć je we wszystko, czego by potrzebować mogły, zbierały dla nich żywność, szyły odzież, zebrały między sobą materiały piśmienne. W innych szkołach pod Berli­nem zbierały pieniądze; w dzielnicy Moabit (robotnicza dzielnica) zebrały 700 mk, we wschodnich dzielnicach 2270 mk, w Hanowerze, Brunszwiku po 2000 mk, w Jenie 1500 mk, w Halli 5000 mk. W Witenbergii, w okolicach Stuttgartu, w Osthamie urządziły przedstawienie gimna­styczne na podwórzu szkolnym, przeznaczając dochód na rzecz głodnych. W Gocie zebrały przeszło 2000 mk, sprze­dając gazety — roznosząc je po domach.

W Wiedniu, gdzie dzieci same przeżywały i przeżywają nędzę straszną, w wielu szkołach dzieci urządzały przed­stawienia, sprzedaż swych robót, zbiórkę odzieży, pienię­dzy dla głodujących dzieci w Rosji.

Takie same wiadomości przychodziły ze Szwajcarii, Ho­landii, Ameryki itd.

A dzieci polskie, które przez lat tyle korzystały z po­mocy innych, gdy żywiono je, ubierano, leczono dzięki ofiarności częściowo ludzi (dorosłych i dzieci) obcych, da­lekich, mówiących innymi językami — lecz poczuwających się do obowiązku niesienia pomocy braciom głodnym, czy te polskie dzieci myślą dziś o tych, co od nich słabsze, biedniejsze — mrą wśród cierpień śmiercią głodową, czy zwracają się do nich nie tylko myślą, sercem, ale i pracą, czynem, czynną pomocą?

Ja nie wiem, a wy, czytelnicy, czy wiecie co o tej spra­wie?

Wiem tylko, że w byłym Królestwie Polskim było w 1920/21 roku w szkołach polskich 1 000 000 dzieci, gdyby każde dało po 1 kartoflu, mogłyby posłać głodnym milion kartofli; gdyby każde dało po 1 kawałku chleba ł, wyrze­kłoby się jednego śniadania, jednej wieczerzy — wyliczcie sami, ile dzieciom głodnym oszczędziłoby cierpień!

Gdyby to dzieci polskie w całym kraju pomyślały, chciały i zrobiły!…