Nasz nauczyciel pracuje w szkole szesnaście lat i co rok uczy czytać około dwudziestu dzieci: oprócz tego od lat jedenastu uczy wieczorami dorosłych — około dziesięciu ludzi rocznie. Obliczyliśmy, ile osób nauczył czytać. Wypadło bardzo dużo. Aż dziwne się wydaje, żeby jeden człowiek mógł tylu ludziom dopomóc w tak ważnej sprawie. Ale nauczyciel powiedział, że to zwykłe cyfry. Ale był w Polsce człowiek, który przez trzydzieści lat pracy nauczył czytać do pół miliona ludzi. A było to w czasie, kiedy rząd rosyjski w Polsce nie pozwalał prawie zakładać szkół, a w tych niewielu szkołach, które były, kazał uczyć tylko po rosyjsku, nawet liter polskich ani drukowanych, ani pisanych nie wolno było dzieciom w szkole pokazywać. Łatwo zrozumieć, ile ten wielki nauczyciel — Kazimierz Promyk — zrobił dobrego dzieciom polskim. Jeszcze dziś, choć od kilku lat nie żyje, z jego doskonałych elementarzy, które ułożył dla samouków, uczą się wciąż dorośli i dzieci. Tak że można powiedzieć, że Kazimierz Promyk uczy dalej czytać tych, którzy pragną oświaty, a nie mają nauczycieli.
Życie tego wielkiego nauczyciela polskiego było bardzo piękne, ciekawe, pełne niezwykłych przygód.
Kazimierz Promyk nazywał się naprawdę — Konrad Prószyński, tylko na książkach, które pisał, kładł imię „Promyka”, bo chciał, żeby jego książki niby jasny promyk oświecały ciemne, nie rozumiejące wielu rzeczy, głowy ludzkie.
Konrad Prószyński urodził się w 1851 roku w mieście Mińsku. Ojciec jego, choć pochodził z zamożnej rodziny, sam był ubogi i ciężko pracował na chleb, ucząc muzyki. W domu kochano małego Konrada i pieszczono, a jednak wcześnie bardzo poznał smutek i nieszczęście.
Kiedy chłopak miał lat pięć, razu jednego do cichego ich domu w nocy wpadli żandarmi rosyjscy, przeszukali wszystkie papiery, książki. Mały Konrad nie rozumiał, co znaczy taka „rewizja” — czego żandarmi szukali, ale w pamięci jego pozostał ten nocny napad policji jako straszne wspomnienie. Pamiętał płacz matki, pożegnanie ojca, którego żandarmi rosyjscy zabrali z sobą. Pamiętał powrót ojca z więzienia. Pamiętał opowiadania o tym, ilu to Polaków siedzi zamkniętych w murach rosyjskich więzień. Nadszedł czas nauki. W szkołach w Mińsku uczono tylko po rosyjsku, rodzice postanowili syna do takich szkół nie oddawać, lecz uczyć go w domu. Czytać uczyli go oboje. Nauka jednak nie szła mu łatwo. Najchętniej uczył się historii polskiej. Lubił słuchać opowiadań o dawnych czasach. W domu opowiadano nieraz o dziadku, pradziadku, jak żyli, jakie walki toczyli, w jakich naradach brali udział, kiedy to jeszcze Polacy sami się rządzili — bez cudzych panów. Lubił bardzo słuchać opowiadań babki, która za lat młodych w 1831 roku, usłyszawszy huk armat, gdy nasi bili się z Moskalami nad Wilejką, zwołała pięćdziesięciu chłopów z kosami, sama stanęła na czele i pospieszyła polskim oddziałom na pomoc. Ojciec Konrada w 1861 roku jeździł kilka razy do Warszawy, a wracając stamtąd, opowiadał ciekawe rzeczy sąsiadom, którzy schodzili się wieczorami, aby posłuchać nowin.
Mały Konrad przysłuchiwał się ciekawie tym opowiadaniom. Słyszał, jak ojciec z wielką miłością mówił: „Polska” — czuł, że gdy ojciec mówił: „dla Polski” — to mówił to takim głosem, jakby to „dla Polski” było najważniejsze. Wkrótce ten wyraz w jego sercu, w jego umyśle nabrał jakiegoś świętego znaczenia. Nieraz z drugiego pokoju, zza zamkniętych drzwi dolatywały go tajemnicze narady ojca i jego towarzyszy, którzy zbierali się wieczorami. Konrad nie zawsze dobrze rozumiał, o czym mówili, lecz czuł, że zamierzają zrobić coś niebezpiecznego, ale wielkiego, że chcą wypędzić Moskali, zaprowadzić w kraju lepsze, sprawiedliwsze urządzenia. Jedenastoletni chłopak czuł już teraz, że bez wypędzenia z ziem polskich Moskali — żyć ludzie dobrze i szczęśliwie nie mogą. Rozumiał też, że o tym, co przypadkiem słyszał, przed nikim pary z ust puścić nie powinien. I potrafił dotrzymać tajemnicy.
Policja rosyjska śledziła za tym, co się w mieście dzieje, dostrzegła widać zebrania, domyśliła się narad. I znów do domu Prószyńskich spadli nocą żandarmi, znów porwali i uwięzili ojca. W 1863 roku młody Konrad widział, jak młodzież polska tajemniczo opuszczała domy, zbierała się po lasach, licho uzbrojona, tworzyła małe oddziałki. Widział, jak przeciw tym oddziałkom polskich powstańców szły dobrze uzbrojone wojską rosyjskie. Słyszał z daleka huk strzałów, widział rannych, patrzył na matki, co opłakiwały poległych synów. (W jednej bitwie poległo przeszło dwudziestu bliższych znajomych Konrada.)
Nocami widział na niebie łuny — to wojska rosyjskie paliły dwory i wioski, rabowały, niszczyły i więziły ludzi, skazując ich na śmierć za bunt przeciw władzy rosyjskiej lub porywając, wywoziły do Rosji.
Wkrótce w całej rodzinie Prószyńskich wszyscy mężczyźni byli uwięzieni i wywiezieni, pozostały tylko kobiety i dzieci.
Ojciec Konrada w 1863 roku brnął w śniegu tysiące mil, gnany przez strażników rosyjskich na Syberię, na osiedlenie. A musiał być zdrów i silny, że doszedł cały, kiedy setki innych „zesłańców” — z głodu, mrozu i niewygód padły po drodze.
W 1864 roku matka Konrada z trojgiem dzieci udała się w długą, niebezpieczną drogę za mężem na Syberię, do Tomska. Kolei syberyjskiej wtedy nie było, drogę odbywano końmi lub statkiem. Droga taka nauczyła wiele młodego chłopca, czuł się pomocnikiem matki, opiekunem młodszego rodzeństwa. Z ciekawością oglądał inny kraj, inne ludy: tyle miast, rzek, gór w Europie, Azji. Po raz pierwszy też poznał się dobrze z mapą, wyszukując na niej drogi przebytej.
Po długiej uciążliwej podróży przybyli do Tomska. Konrad Prószyński przyjechał do Tomska mając lat trzynaście, ale odtąd zaczyna życie pracy: pomaga ojcu w zakładzie fotograficznym, matce w domowych zajęciach, musiał się nawet krawieckiej roboty imać, gdy w braku ubrań przerabiał dla siebie i młodszego rodzeństwa stare ubranie ojca. Mimo tych zajęć znajduje czas, aby poznać się z nowym krajem, biega pieszo po okolicy, jeździ konno lub łodzią.
Poza tym uczy się. Nauka to niesystematyczna, przeważnie bez książki, bez stałego nauczyciela, pomagają mu i kierują towarzysze wygnania.
W Tomsku było wtedy wielu Polaków, tak jak ojciec Konrada wysłanych na osiedlenie. Młody Konrad lgnie do wszystkich jak do braci. Każdy prawie z innego zakątka kraju przybył: jeden z Warszawy, drugi z Wilna, trzeci od Lublina itp. Tu na obczyźnie wszyscy z sobą się znają, często zbierają się, gawędzą, wspominają ziemię rodzinną, wypadki, jakie przeżyli w czasie powstania. A młodzież słucha i tym sposobem z opowieści, bez książki, uczy się historii i geografii kraju rodzinnego. W opowiadaniach tych brzmi jedno uczucie. Wszyscy ci zesłańcy to ludzie, co dla szczęścia i wolności kraju życie nieśli w ofierze, stając w małej garstce przeciw wojskom cesarskim. Opowiadania ich tchną miłością kraju, a wspominając o ojczystej ziemi z tęsknotą, opisują ją „w całej piękności i ozdobie”.
Myśl Konrada idzie też tą drogą. Chłopak marzy; pragnie także poświęcić życie dla kraju — walczyć za wolność, gdy na niego przyjdą lata pracy. Myślą wraca ciągle do Polski: co tam się dzieje? co tam ludzie robią?