Areszt policyjny w Ratuszu przedstawia się moim oczom jako dno nędzy. Lumpenproletariat, znany nam tylko z opowieści lub krótkiego przelotnego zetknięcia, tu współżyje z nami w całej swej moralnej i materialnej niedoli, nagością swoją krzyczący. Wszystko tu głuszy olbrzymi głos „wyklętych wyrzutków, których pięść krzywdy w twarz bije znienacka”.
Okropne obrazy przesuwają się jak sen nigdy nie zapomniany.
Scena, na której rozgrywały się przed moimi oczyma co dzień, co chwila nowe tragedie, to IV cela na oddziale kobiecym. Sala wielka, brudna, źle oświetlona, zimna i wilgotna. Jedna ściana ocieka wprost wilgocią, przylegając do tak zwanej (w ratuszowym języku) „dumy”, po której ścianach dla porządku dniem i nocą spływa woda. Wielką izbę źle ogrzewa jeden piec, często zimny zupełnie, bo węgiel gdzieś w drodze do tego pieca ginie. W zamian za to, aby w sali było ciepło, okna są szczelnie zabite.
Okna te, małe, brudne, zakratowane, okapem zasłonięte, niewiele dają światła. Wieczorem salę zalegają ciemności, których rozproszyć nie może jedna mała, kopcąca lampka, uwieszona wysoko w oknie wiodącym na korytarz. Lepiej to może, że obraz tej izby w mroku ginie, traci na ostrości; wygodniej śpimy, nie oglądając go dokładnie.
Środek izby zajmuje ogromna prycza, na niej leżą sienniki, zawsze w ilości mniejszej niż liczba aresztantek; na podłodze, pod ścianami i w przejściu, szereg sienników zajętych przez stare i chore aresztantki, które na wysoką pryczę dostać by się nie mogły. W izbie nie ma ani ławki, ani stołka, (O męce, jaką sprawia niemożność siedzenia, dobrze wiedzą ci, którzy dłuższy czas w areszcie policyjnym spędzili.) Powietrze jest tak mroczne, ciężkie, wilgotne, nieczyste, że wchodzący w pierwszej chwili nie rozeznaje dobrze przedmiotów, a jednostki o wrażliwszym powonieniu i słabych drogach oddechowych duszą się lub dostają mdłości.
W sali, w której w zimie uniemożliwiono wietrzenie przez zabicie okien, przebywa przeciętnie dwadzieścia pięć do czterdziestu pięciu kobiet! Czuć tam pot, brud i wszelkie wyziewy ludzkie.
W starym budynku brak wszelkich udogodnień, koniecznych dla higieny i porządku; poza tym jeszcze aresztantki są wprost pozbawione możności utrzymania osobistej czystości. W więzieniu nie ma nie tylko wanny, ale nawet umywalni; myć się można tylko na korytarzu przechodnim — pod zlewem, ale do tego mycia brak im mydła i ręcznika. (Ofiarowane aresztantce mydło, umożliwiające jej wypranie koszul i wymycie rąk, przyjmowane jest jak skarb.) Ogół aresztantek nie myje się wcale, uważa to za przywilej „politycznych”; poprzestają na rzadkim zresztą chodzeniu do łaźni. Grzebień w areszcie policyjnym należy do przedmiotów nieprawdopodobnego zbytku. Gdy pierwszy raz zwróciłam na to uwagę, na (trzydzieści osiem kobiet żadna nie miała grzebienia, a ofiarowane przez Bolesława Prusa kilka tuzinów grzebieni musiałyśmy rozdawać bardzo oszczędnie, by na dłużej starczyły. Młodsze „elegantki” przyczesują się grzebykami, służącymi zazwyczaj do podpinania fryzur, starsze nie czeszą się wcale. Roją się też od robactwa głowy i odzież aresztantek, sienniki, prycze, nawet podłoga więzienna.
Ogół aresztowanych na ulicy nie ma bielizny na zmianę, siedzą w tych brudach przez kilka tygodni, w tej samej koszuli, której dla braku mydła wyprać nie mogą. Brak der zmusza do sypiania w ubraniu; o nędzy tych łachmanów mówić nie potrafię.
Wiele spomiędzy starych kobiet nie może lub nie chce się podnosić z siennika, załatwia wszystkie potrzeby fizyczne leżąc na swym barłogu, potem leży w mokrej i cuchnącej odzieży, na mokrym i cuchnącym sienniku. Podłoga w celi bezustannie zmoczona i brudna. Do okropnego odoru niemało też przyczyniają się drewniane „parasze”, które na noc wstawiają do celi. (Cela w nocy jest zamknięta, dzwonka w niej nie ma.) Raz w nocy słyszałam, jak aresztantki dobijały się do drzwi przez długi czas, nie zdołały jednak zbudzić śpiącej na odległym korytarzu dozorczyni. W tych samych „paraszach” przynoszą wodę gorącą do mycia podłóg.
Wobec takich warunków niczym są już braki łyżek, noża, naczyń do picia (wodę pija się z kranu ustami), nie- możebność porządnego wyszorowania miski metalowej, z której jadają, bez piasku, ścierki, wody gorącej.
Aresztantki otrzymują rano chleb czarny, dwa razy dziennie gorące jedzenie: śniadanie i obiad oraz wodę gorącą na herbatę.
Te, które herbaty nie posiadają, piją dla rozgrzania się czystą wodę. Jedzenie przynoszą w drewnianych naczyniach. Nie mogłyśmy rozstrzygnąć, czy naczynia te, czy też samo jedzenie ma silny, bardzo przykry, kwaśno-gryzący zapach — w każdym razie tak silny, że na czas wydawania jedzenia zamykałyśmy szczelnie drzwi naszej celi na korytarz, otwierając jednocześnie okno, aby nie zatruwać powietrza w naszej celi.
W takich warunkach lokalnych siedzą zamknięte aresztantki bez zajęcia. Zgnębione swą niedolą, jedyną rozrywkę znajdują w opowiadaniach najczęściej smutnych lub strasznych. Natłoczone, potykające się jedna o drugą, obce sobie, o odmiennych upodobaniach, sprzecznych często interesach, w natłoku, w złych warunkach fizycznych, zdenerwowane życiowymi klęskami i przymusową bezczynnością — co chwila prawie wpadają w kolizje. Cały też dzień słychać w celi wymyślanie, kłótnie, nierzadko płacz i razy. Ileż ulgi doli ich przyniosłoby jakiekolwiek zajęcie. Ogół aresztantek chętnie chwyta podsuwaną im pracę, o ile nie jest ona przymusową pracą dla więzienia. Te, które umieją czytać, nawet w tych niedogodnych warunkach czytywały pożyczane im książki o treści lekkiej i łatwej formie. Chętnie też szyły, robiły szydełkiem itp., zwłaszcza jeśli mogły pracować dla siebie (szyć koszule, obrębiać ręczniki, chustki, robić ciepłe włóczkowe rękawki, stopy itd.) lub wyrabiać coś na sprzedaż. Widziałam jednak i takie, które bardzo chętnie szyły dla słabszych, biedniejszych.
Męką aresztantek jest brud, męką jest natłok, lecz bezsprzecznie i męką straszną jest bezczynność.